FLYING CARAVANS OKIEM PRZYBYSZA
“Ej, młody! Dzięki za pomoc z tym drewnem wcześniej, masz tu parę kapsli, kup sobie coś, tylko na głupoty nie przepierdol! Tylko cos fajnego, a nie, że szlugi i browara! Zajdź na stoisko Flying Caravans. Co? CO?! Jak to “kto to”? Ech, młody, młody, siano masz zamiast mózgu i łajno w uszach, słuchaj mnie tera. Flying Caravans to handlowa potęga. Mają wszystko. A jak nie mają, to płacisz im ile trzeba i bardzo szybko będą mieli. Widzisz tę butleczynę przedwojennej whisky? A mój stylowy kapelusz? Takiego gówna nie dostaniesz od jakiegoś tam włóczęgi, który nosi swój dobytek na grzbiecie brahmina. Zresztą to są małe pryszcze, w porównaniu z tym co naprawdę można u nich kupić. Broń, prochy, amunicja, woda, technologia, bunkry, nie-ru-cho-moś-ci! Kumasz? Jak nazbierasz dość hajsu, to oni pewnie nawet czołg mają na sprzedaż. Taaaakie możliwości.
Jasne, że nie są tani, ale za jakość się płaci. A oni są handlowcami z najwyższej półki. To stoisko tam, to tylko tak dla rozrywki sobie wystawili. Prawdziwe transakcje to odbywają się gdzieś tam, poza oczami i uszami. Zresztą popatrz tylko na nich. Garniturki, kapelusze, krawaty, złote spinki. Ludzie z klasą, jak sprzed wojny! Jak nosisz się tak na pustkowiu i jeszcze żyjesz, to nie jesteś byle kim. Może wyglądają trochę jak wymoczki, ale nie daj się zwieść pozorom. To ostre skurwysyny, pewnie też socjopaci. No, wiesz, tacy co się nie pierdolą, jeśli coś grozi ich interesom.
Są jak jedna wielka rodzina, podpadniesz jednemu, podpadłeś wszystkim i nie ma dziury na tym świecie, z której cię nie wygrzebią, jeśli jesteś im coś winien. Także nie próbuj sztuczek. Grasz uczciwie, zyskujesz dobry towar i może rekomendację, kombinujesz - ty i twoja rodzina równie dobrze możecie się położyć w płytkim grobie. Ale jak się zasłużysz i będziesz lojalny, to czeka cię bogactwo, dupeczki, dobry alkohol, cygara, towarzystwo samych szych, sam sobie wyobraź. Ale tam. To nie dla takich wieśniaków jak ty, czy nawet ja. Nam to słoma z butów wystaje. Oni pewnie uwazają, że słoma to taka rzecz, która przytrafia się biednym. No ale dobra, idź kup se coś fajnego. Może drugą brew, czy coś, hehehe. Dobra, żartuję, no… "
STOŁECZNY KRATER - PRAGA PÓŁNOC
A więc przychodzisz do mnie, bo interesuje Cię Praga Północ? Co tu dużo mówić. Ruiny, warsztaty, bramy… dużo bram i jeszcze więcej noży w tych bramach. Nie mam pojęcia, jak dzielnica wyglądała przed wybuchem. Jest parę zdjęć, ale niewiele się różnią od obecnego stanu, jaki widzisz. Obecnie Praga dzieli się na cztery rejony. Każdy inny, wszystkie tak samo niebezpieczne.
Zacznijmy od wysuniętego najbardziej na północ: Pelcowizna. Znajdziesz tam wielkie stare maszyny zwane pociągami. Większość z nich wykolejonych, dla takiego prostaka jak ty to znaczy “wywróconych na bok”. Legenda głosi, że jeden ostał się nietknięty po wojnie. Mają go podobno Flying Caravans, ale nikt nigdy go nie widział. Na dzielnicy nazywają go złotym pociągiem. Dlaczego? Nie wiem. Pełno tam scavengerów szukających szczęścia we wrakach, rzemieślników i warsztatów. W tym miejscu naprawisz wszystko. Od pasków, butów poprzez broń po ciężkie pojazdy. Natomiast Dworzec Wschodni… nie ma tam czego szukać. Gnój, syf, brud i ruiny. Pałętają się tam tylko grupki żebraków i jakieś zmutowane zwierzęta.
Dalej jest Stara Nowa Praga. To taka strefa buforowa pomiędzy Pelcowizną, Starą Starą Pragą a Szmulowizną. Znajdziesz tam trochę wolnej przestrzeni, żeby odpocząć, oraz coś co chyba przed wojną przypominało zoo a obecnie to zlewnia odpadów chemicznych i wylęgarnia Rad-szczurów. Ogółem nic ciekawego.
Na południu, czyli dla ciebie “tam na dole”, znajduje się Stara-Stara Praga. Jest to kocioł kulturowy i transportowy. Centralą handlu jest Dworzec Wileński. Tam przebywają szanujący się kupcy oraz kupcy z odległych terenów. Zobaczysz tam takie perełki, jakich jeszcze nie widziałeś na własne oczy. Ale o nim opowiem kiedy indziej. Jeżeli nie stać Cię na wynajęcie placu na dworcu to zapraszamy na bazarek, który znajduje się niedaleko. Tam zawsze szukają frajerów… yyy znaczy klientów. Tak klientów. Tylko lojalnie ostrzegam! Jedno złe spojrzenie i możesz dostać w pędzel. Czyli ktoś może Cię podrapać kosą między żebrami. Tam kupisz i sprzedasz dosłownie wszystko. I jak mówię, wszystko to mam na myśli WSZYSTKO. Nie ważne czy jest to legalne czy nie, moralne czy nie. Prawdziwy wolny rynek w czystej postaci. A jeżeli znudziła Ci się wycieczka… to możesz “spływać” chichot w Porcie Praskim. Taka mała rada: ciuchy wodoodporne nie będą Ci potrzebne. Domyśl się dlaczego… Woda jest, ale mało. Jak mało, pytasz się? Powiedzmy, że jak do niej wpadniesz, to będzie można odrysować kontur Twoich zwłok na niej.
No i najbardziej wysunięta na wschód. Szmulowizna. Osobiście wolę ją nazywać Szumowizna. Dlaczego? Bo nazwa zobowiązuje! Ha! Dlatego. Wyobraź sobie zbieraninę najbardziej zakazanych szumowin, najgorszych z najgorszych, ludzi, dla których zabicie takiej płotki jak Ty to mniejszy wysiłek niż splunięcie. A cholerę Ci w bok. Co ja tam będę prawić jakieś farmazony. Zbieraj się, idziemy na spacer!
STOŁECZNY KRATER - STADION NARODOWY
“Chodźcie i podziwiajcie! Splendor! Bogactwo na każdym kroku! Witajcie na Stadionie!
Wchodzimy właśnie do środka trybun. Ten ryk silników, który słyszycie to dźwięki rozwałki na torze wyścigowym. Daj mi mikrofon, durniu! Nie wy! On! Halo Haloooo? O! Tak lepiej! Proszę państwa! Cóż za kraksa! Kierowca drużyny żółtych raczej się nie wyliże! Spójrzcie na to! Te ryczące maszyny, spocone, muskularne ciała, pot, krew i smar na murawie! Za taką rozrywkę płaci się tutaj ciężkie kapsle. Wejdźmy wyżej. Popatrzcie dookoła. Dobrze widzicie! Wszędzie dookoła sklepy! Można tu dostać do-słow-nie WSZYSTKO! Ciuchy, broń, proch, amunicję, alkohol, najemników i żarcie. A właśnie! Głodni? Musicie być głodni! Koniecznie zajrzycie do “Tłustej Fedory”! Ko-nie-cznie! To ulubiona restauracja Rodziny. Pracują tam najlepsi kucharze jakich można spotkać na pustkowiach. No… można było, bo teraz pracują tutaj! Nie jest tanio, ale absolutnie warto! Czy wiecie, że to miejsce założyła słynna Donna Rose? Tak, ta sama! Cicho. Nie pytajcie gdzie jest teraz, bo napytacie sobie biedy. O, a tam jest “Kasyno Rossinich”, gry tylko na wysokie stawki. Jak macie jakieś bogactwo, to tam możecie je przegrać! Albo coś zyskać. Chodźcie może na punkt widokowy. Popatrzcie sobie teraz w dół, poza Stadion. Zobaczcie jak te mróweczki tam się uwijają. Biedacy, którzy nie mają dość dobrego towaru, żeby sprzedawać tutaj. Tam robią żarcie, a tam sprzedają szabrowane części, o a tam można sobie zrobić dziarę i gratis dostać tężca. Co to tężec? A bo ja wiem? Pewnie jakiś drink. Spójrzcie tylko jak się cisną! Każdy chciałby wejść z towarem na Stadion. Wolny rynek i uczciwa konkurencja! Nigdzie indziej tego nie zobaczycie.
Hej! Tam nie patrzcie! Nie! Tam nie ma nic do oglądania. Slumsy, brzydkie, brudne, niebezpieczne. ZERO na dziesięć, nie polecam! Mówił do was wasz przewodnik, Głośny Majkel!”
- Aut. Pielgrzym
“Nasi agenci donoszą, że centrum działań Flying Caravans jest Stadion. Są to ogromne przestrzenie byłego Stadionu Narodowego, z ogromnym placem handlowym dookoła. Na odbudowanej koronie mieszczą się siedziby handlarzy na tyle bogatych, że mogli wykupić sobie tam miejsce na stałą siedzibę, są tam wszystkie placówki zaprzyjaźnionych frakcji, w tym nasza. Jest to też główny hub komunikacyjny i logistyczny frakcji, tam jest ich centrala zarządzania, radionadajniki, koszary Hajsowników. W podziemiach pod trybunami kwitnie handel, paserstwo, wszelkiego rodzaju usługi, które FC reguluje, tak jak dystrybucja proszków, sklepy z bronią i amunicją, handel sztuką przejęty po Latarniach, akredytowane placówki VR itp. Tam docierają karawany, stąd wyruszają, Wszystko, co dzieje się na terenie FC ma tam swój początek i koniec. Sama płyta stadionu i trybuny zachowały po części funkcję rozrywkową, na płycie często organizowane są rajdy, zawody, liga Juggera. Na płycie odbywają się też doraźne sądy FC, te, które wymagają publicznego skazania czy też służą uciesze gawiedzi. Sama budowla otoczona jest ogromnym morzem slumsów ciągnących się aż do byłego Portu Praskiego i dalej na Pragę. W najbliższej okolicy Stadionu znajduje się wszystko to, co oficjalnie nie wchodzi w zakres działalności FC, ale znajduje się pod ich „ochroną” lub jak lubią sami to określać, „protekcją”. Jest to strefa najbardziej podatna na wpływy zewnętrzne, posiadamy tam 2-3 punkty kontaktowe naszej agentury, jednak brutalność działań porządkowych Flyingów skutecznie uniemożliwia zbudowanie prawdziwej siatki agentów. Rekomenduję dalsze próby, mimo niesprzyjających okoliczności. Sam stadion posiada liczną ochronę, tak osobową jak i w pełni zautomatyzowaną. Rekomenduję tam prowadzenie działań wywiadowczych na obecnym poziomie, jedynie przez naszą placówkę dyplomatyczną. Korzyści z rozbudowy siatki w tym miejscu są niewspółmiernie małe do korzyści uzyskiwanych oficjalnymi drogami i metodami politycznymi. Stadion połączony jest mocno strzeżoną drogą z dzielnicą zwaną jako Saska. Mimo usilnych starań nie mamy o niej wielu informacji, oprócz tego, że mieszka tam Don.”
- Aut. Carlos
STOŁECZNY KRATER - REMBERTÓW
“Rozległe pustkowia, kompletnie zrujnowane i opustoszałe. Połacie gołej ziemi nie nadające się ani do zamieszkania, ani do odbudowy. Niezbyt bezpiecznie się tu zapuszczać, ale nie z powodu rajdersów, którzy i tak nie mieliby czego tu szukać- to zmutowana zwierzyna lubuje się w tych terenach. Zdziczałe psy i agresywne dziki, radskorpiony, całe stadka szczurów nierzadko większe od psów, wyleniałe niemal do łysa lisy… cała plejada wszystkiego, co chciałoby cię zjeść na śniadanie, a resztki zachować na specjalną okazję. Jeśli jakiś Traper miałby ochotę wpaść do Stołecznego Krateru na safari, na pewno nie będzie się nudził na ziemiach Rembertowa.
I w całym tym nieprzyjemnym, dzikim grajdołku, jak belka w oku bliźniego, tkwi jedna majestatyczna budowla. Dwupiętrowa. Wspaniała siedziba, zaskakująco wysoka i chociaż zbudowana ze śmieci, które udało się znaleźć w okolicy, to robiąca wrażenie zadbanej i schludnej. Otoczona mocnym ogrodzeniem i siatką. Przed siedzibą ogródek, altanka, a na tarasie przed domem wiklinowy bujany fotel i piękna, lśniąca w palącym słońcu dwururka. Miejscówka wydaje się mieć zaledwie jednego mieszkańca, a więc i złupienie jej zdaje się dziecinne proste, a jednak nikt nie zapuszcza się pod bramy w celach rabunkowych. I być może to celne oko samego Vercelbauma odstrasza potencjalnych raidersów, a może naszpikowany pułapkami teren wokoło? Ciężko stwierdzić. A nagrobków nie widać.”
- Aut. Rosette
STOŁECZNY KRATER - SASKA KĘPA
“Pamiętasz, jak przechodziliśmy od mostu do Stadionu? Mówiłem Ci, byś siedział cicho i się nie wychylał, najlepiej nie patrzył na ten wielki mur. Teraz, jak już jesteś oficjalnie rekrutem Flying Caravans, to powiem Ci dlaczego, ale powiem tylko raz.
Tam mieszka Don. Tam mieszkają wszyscy Consigliere i Capo. Mało kto ma tam wstęp. Bramy są chyba tylko dwie, od Mostu i od Stadionu, może jest jeszcze jakaś droga do środka, ale nikt o niej nie wie, nawet ja.
O dzielnicy krążą różne plotki. Mówi się, że gdy Flying Caravans połączyli się z Water Traders, mieli wystarczająco dużo ludzi i zasobów, by – słuchaj uważnie – odgrodzić całą przedwojenną dzielnicę tym cholernym murem. Całą. To przed wojną była dzielnica willowa, jakieś tuzy tam mieszkały podobno. Ponoć teraz jest tam jak przed wojną. Rozumiesz? Don mieszka w willi, wychodzi na spacer z pieskiem po prawdziwym chodniku i prawdziwe latarnie podobno tam są! Trawa, specjalnie nawadniana! Zużywamy podobno na to ogromne ilości wody! Na podlewanie trawy, rozumiesz? Nie, nikt nie wie, jak tam jest. Ten, kto zasłużył, awansował, mieszka tam.
I nie radzę Ci próbować sprawdzać na własną rękę. Bo jak się dowiem, że chcesz się tam dostać, zastrzelę jak psa. A powiedziałem Ci o tym teraz dlatego, że właśnie otrzymujesz pierwszy rozkaz – zabić każdego jak psa, jeżeli by chciał się tam dostać na nielegalu. Zabić każdego, kto nie zabił tego, co próbował, oraz wszystkich, którzy im pomagali. I nie będę tego powtarzał.”
- Aut. Carlos
STOŁECZNY KRATER - MOST ŁAZIENKOWSKI
Zapis archiwalny nr 3: 0730 placówka Most:
“- Rogatka Wschód do rogatki Zachód, jak mnie słyszysz? Odbiór.
-…skhkszzzzz.
-Rogatka Zachód, jesteście tam? Odbiór.
-skhszzzszszsz
-Cisza. Musimy wysłać patrol. Bierz pancerkę spod Muru i zapitalaj, młody.
-Tak jest!”
0845
“- Rogatka Zachód, tu Hajsownik Jeden. Dziwna sprawa, nikt nie idzie od strony zachodniej, nie otworzyli bram rano, czy co? Nie mogę też ich wywołać na żadnym kanale. Nikogo nie widać przez lornetkę. Jestem w połowie rzeki, wysadzam ludzi.
-Hajsownik Jeden, uważaj. Coś mi tu śmierdzi.”
0900
“- Hajsownik Jeden do Rogatki Wschód, jesteśmy na Rogatce. No… -Młody, co się dzieje?
-Trupy wszędzie, Giudo. Ale jakieś dziwne…
-Młody, uważaj. Dlaczego nie słyszeliśmy strzałów? Weź zapytaj cywilów, czy czegoś nie widzieli.
-Nie ma cywilów, Guido. Znaczy są, ale też nie żyją.
-Wszyscy? Ile tam ludzi czekało?
-Jedna karawana na pewno, jakieś 15 osób. Wszyscy są… poskręcani. Nikt nie strzelał.
-Zakładajcie maski! Sprawdziłeś placówkę? Radio działa? Zapasy są?
-Właśnie to dziwne, wszystko leży, nikt nic nie zabrał.
-Młody, zbierz wszystko, co się jeszcze nadaje, obsadzaj rogatkę. Zgłaszam sprawę na Stadion, niech przyślą posiłki. I natychmiast dawaj znać, jakby coś było nie tak jak trzeba.
-Rozkaz!”
- Aut. Carlos
STOŁECZNY KRATER - PRUSZKÓW
“Pruszków nie miał szczęścia w starciu z wojną i czasem. Zagruzowany, zasyfiony, zaniedbany. Pomimo zamieszkania (głównie przez członków lokalnego gangu mianującego się “Gangiem Braci Bolec”) nikt tutaj nie przejmuje się za specjalnie sprzątaniem go czy naprawami. Tak, jak wszystko się rozsypało, tak już zostało. Nie jest to najbezpieczniejsze miejsce w Stołecznym Kraterze, ale nie musisz się obawiać kosy pod żebra od razu po wkroczeniu na teren tej dzielnicy. Jak jesteś grzeczny i nie szukasz zwady, raczej za dnia nikt ci nie naklepie. Jest tu trochę małych sklepików, ze dwa punkty hazardowe, trochę handlu czarnym towarem- bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście.
Sami Bracia Bolec to szajka bandytów, która nabrała nieco więcej ogłady od przeciętnego raidersa i pretendują do miana “mafii” jak za dawnych przedwojennych czasów. Dowodzi nimi trójka “braci” (których w żadnej mierze krew nie łączy) o przydomkach Bingo, Bango oraz Bongo. Gangusy noszą się jak przeciętni ulicznicy, którzy próbują z wątpliwym skutkiem nadać swoim szmatom kształt szykownych ciuchów. Tu doszyty jeden rękaw marynarki do swetra, tam spodnie dresowe zagięte w kant. Pełzają wśród najgorszych, najbrudniejszych robót, jakie może sobie człek wyobrazić. Kradną, tłuką się, podrzynają gardła, zakopują za murami ciała, pędzą bimber, jeszcze trochę kradną, sprzątają po bójkach innych gangów, sabotują. Cokolwiek, byle coś robić. Od wszystkich ich bardziej legalnych interesów, jak małe zapyziałe kasyno czy sklepiki, haracz ściągają Flying Caravans. Ich główna siedziba nazywa się “Ściernisko” i nawet sami Bracia nie wiedzą skąd ta nazwa się wzięła. Ale jak raz padła, tak już została. U nich nic się nie marnuje.
Ostatnimi czasy Bracia Bolec urośli nieco w siłę i wyraźnie coraz mniej podoba im się jarzmo narzucone przez Caravansów. Znacznie częściej można się na nich natknąć poza wyznaczonym terenem Pruszkowa, jak buszują na granicach, czekając na jakąś smakowitą okazję do szybkiego zarobku.”
- Aut. Rose
W niewielkim pokoju wypełnionym dymem papierosowym, po dwóch stronach zdezelowanego biurka siedzi dwóch mężczyzn. Sylwetka jednego z nich jest ledwo widoczna w świetle małej lampy. Drugi, umięśniony typ z wygoloną na gładko głową puka palcami nerwowo o blat.
-Ile jeszcze mamy dawać się tak poniżać, Szefie?
-Tak długo, jak ci każę. Cierpliwość zawsze popłaca. Czekamy, a kiedy zauważymy, że jest okazja, wtedy chwytamy i wyciągamy rybę z wody.
-Ale przecież… Oni wysługują się nami, na NASZYM terenie, każą nam płacić haracz od wszystkiego, a kiedy pojawiają się problemy, to przysyłają pomoc, dopiero kiedy już nam się dostanie po dupie! Jak możesz pozwalać tak nas traktować?!
-DOSYĆ! Będziesz mnie słuchał i robił tak jak powiem. Kiedy każę ci pocałować ich buty, to zrobisz to z języczkiem. Jeśli każę ci zeżreć ich gówno, to zrobisz to ze smakiem. Będzie to trwało tak długo, aż JA powiem, że wystarczy. I tylko wtedy, kiedy JA o tym zadecyduję. A teraz wynoś się! Wracaj do swojej roboty!
Facet z ogoloną głową ciężko wstaje, poprawia marynarkę zszytą z trzech różnych kawałków szmat i wychodzi powoli z pokoju.
-Jeszcze zobaczymy, kto tu będzie decydować, Staruchu."
- Aut. Pielgrzym
STOŁECZNY KRATER - SLUMSY
“Naprawdę chcecie poznać TĘ część miasta? W porządku. Rodzina płaci mi za wasze bezpieczeństwo podczas tej wycieczki, ale to nie znaczy, że dam się za was pokroić.
W slumsach można sporo stracić, wierzcie mi. Miejscowi z chęcią wbiją wam kosę między żebra, jeśli zrobicie jeden, nieprzemyślany ruch. Trzymajcie się mnie, to może nie zginiecie. Tak jak powiedziałem, mieszkańcy nie należą do przyjaznych typów. Robią wszystko, żeby przeżyć kolejny dzień. Zabijają i kradną, kiedy tylko może im to ujść na sucho. Oczywiście oferują też dużo… tańszych, hmm… odpowiedników wszelkich rozrywek, w końcu nadal są ludźmi. Między ruinami znajdziecie kilka barów serwujących najpodlejszą berbeluchę jaką Krater widział. Tu za rogiem, Trzy Siostry prowadzą burdel, w którym obsługują nawet ghuli. Co jest? Tracicie apetyt? A to szkoda. Właśnie wchodzimy na tak zwaną “gastro-ulicę”. Każdy, kto uważa, że potrafi zrobić żarcie, które smakuje lepiej niż gówno, może otworzyć tutaj swój biznes. Zdziwicie się, ale niektórym naprawdę się udaje. Może skusicie się na szaszłyk, od tamtego typa? Nie? Nie wiecie, co tracicie. Poza tym można tu chyba dostać każdy możliwy narkotyk jaki istnieje, dilerka kwitnie. Ćpuny to w zasadzie lokalna fauna. Jest ich niemal tyle co szczurów. Rodzinie jednak zależy na zysku, także ma interes też w slumsach. Dlatego my, Condottieri utrzymujemy tu porządek. Tutejsze dzieciaki bawią się, udając gangusów. Niektórzy pewnie nimi zostaną w przyszłości, a inni… być może trafią w nasze szeregi.
No, dotarliśmy na skraj slumsów. Hm? Co to za ciemne miejsce tam dalej? To już nie należy do nas, to tereny Azylu.”
- Aut. Pielgrzym
STOŁECZNY KRATER - DWORZEC WILEŃSKI
“Popatrzcie tylko! To miejsce jest jak serce, tętni życiem. Tutaj załatwia się więcej codziennych interesów niż w całym Stołecznym Kraterze. Może i Stadion to najbogatsza miejscówka w całym Kraterze, ale Dworzec jest szkieletem, na którym opiera się to całe bogactwo. Pomieszczenia po prawej, które zajmują prawie jedną trzecią głównej hali, to siedziba dowództwa i koszary hajsowników, podstawowej siły wojskowej Rodziny. Rozejrzyjcie się dookoła. Warsztaty i magazyny. Wymień jakąkolwiek rzecz, a jestem pewien, że możesz ją tutaj zamówić albo załatwić. Naprawisz też praktycznie cokolwiek. Pancerz wspomagany? To będzie słono kosztować, ale nie jest niemożliwe. Widzisz ilu ludzi tutaj patroluje? Wszystko pilnie strzeżone. I to nie przez byle chłystków z rozpadającymi się pukawkami. Widziałeś tę lufę na wieżyczce przed wejściem? Tak, pieprzony karabin maszynowy Browning! Cokolwiek spróbuje szturmować Dworzec zostanie pochowane przy pomocy łyżeczki. A ten jeden jest specjalnie na pokaz. Jak myślisz ile jeszcze takich tu mamy, co? Spójrz tutaj. Biuro przepustek. Wszystko jest dokumentowane tip-top. Każdy handlarz, przybywając do Dworca melduje siebie i swój towar. Porządek musi być, zwłaszcza w księgach. Kiedy kapsel krąży, to zarabia. Gdzie są pociągi, zapytasz. Zaczekaj chwilę. To kiedyś była tak zwana stacja czołowa. Stąd wyjeżdżało się tylko w jedną stronę… nogami do przodu. Nie, no. Żartuję. Ponoć jechało to gdzieś daleko. Bardzo daleko. My nie sprawdzaliśmy do końca, bo tory przechodzą przez tereny innych frakcji. Czasem tamtędy przejeżdża jakaś karawana. A właśnie, skoro już o nich mowa- stąd wyrusza większość, które wybierają się poza Stołeczny Krater. O, ale czy widzisz tamtych trzech typów? Nie, nie tych w pancerzach. Tych w garniturach. To Flyingowie. Przedstaw się im ładnie, powiedz, po co przyszedłeś, a na pewno zabiorą Cię ze sobą na Stadion. Ja muszę wracać do pracy. Avanti!”
- Aut. Pielgrzym
STOŁECZNY KRATER - SPECJALNA PLACÓWKA LINLEYA
W zapomnianej skrzynce pocztowej zalega list…:
“Jak tu zacząć? Wiem, że się długo nie odzywałem, ale wiesz jak jest – czasem człowiek zapędza się za łupem tak daleko, że nie zauważa, kiedy powinien wracać. Mi trochę powrót zajął, a efektów nie ma nadal, choć wszystko wskazuje na V.
Wróciłem do Krateru i tak jak obiecałem, piszę co się dzieje w moim domu. Nasza osada na Filtrach podniosła się. Na szczęście główny schron pozostał nietknięty, na czas zdążyli pozamykać się w środku. Niestety, wszystkie domy pod ścianami filtrów zniosła fala. Woda nadal jest w zbiornikach, choć nie jest jej tak dużo jak kiedyś. Wiele lat minie, nim odbudują ściany na dawną wysokość i będzie można napełniać zbiorniki tak jak kiedyś. Nowa osada jest przesunięta bliżej schronu, na starym miejscu jest… cmentarz. Przeżyli tylko Ci, co byli w trasie i na służbie na powierzchni. Było ich zbyt mało, by próbować robić coś innego, niż tylko wyregulować kupę gruzów i nazwać cmentarzem. Nowa osada to już bardziej placówka FC. Schron to centrum informacyjne, umocnienia dookoła wyższe, niż pamiętam. Sporo się pozmieniało w okolicy, teraz Filtry to brama do Krateru z zachodniej strony. Tu się przeniosło biuro przepustek i myta dla tych wszystkich, co chcą przejść na Stadion, jest tu zawsze kilku handlarzy, trochę sklepików. Dobre miejsce by się przyczaić i nie rzucać w oczy, ale być blisko Stadionu.
Liczyłem na to, że spotkam Cię tu w okolicy, ale nie widzę żadnej Latarni. Gdzie jesteś? Gdzie jesteście wszyscy? Czy masz jakieś wieści o Zmorze? Don wyrażał się o nim enigmatycznie, chyba nie chciał mi sprawiać przykrości. Może wiesz coś, co powinienem wiedzieć? Wysyłam ten list do Postnania i na Old Town, mam nadzieję, że dotrę na Porę Przybyszów w tym roku albo chociaż do Alkochemikow. Mam nadzieję, że Cię gdzieś tam spotkam.”
- Aut. Carlos
MRÓWA-RAJDÓWA
Ku zdziwieniu Mrówy, siłka kumpla Piąchy jak stała, tak stała. Urządzona nieopodal ich rodzinnego bloku-gruzowiska, jak zawsze pełna była karków, część z nich bankowo miała jakiś ślad supermutanta w genach. Fakt, urządzenia sklecone z byle czego i obciążniki z kamieni wyglądały prymitywnie, ale działały. I pasowały do użytkowników. Zgodnie z oczekiwaniami, zastała tam też swojego brata.
-Seba, weno mnie w ryj strzel, bo widzę Mrówę! Odstawioną jak szczur na otwarcie kanałów!
-To ona, głąbie niemyty, he he he.
-Siema maniury, dobrze widzisz Piącha. Odstaw tego buffa na jakiś czas, co?
-Ale żeś się zmieniła, siora! A jaki masz wyjebany w kosmos kapelusz! Gdzie byłaś jak Cię nie było, e? Myśmy myśleli, że Cię u tych od rudego niewolą i ten tego… No, wiesz… Chcieliśmy odbijać, już z pałami się szykowalimy, przysięgam!
-Co Ty nie powiesz. Z pałami na Shperów, dobre. Jak Ci opowiem, co się działo, to ci adidaski spadną z wrażenia. Seba, skocz po browar!
To miała być zwykła wyprawa handlowa. Spora część Rodziny uzbroiła się i wyruszyła na spotkanie z handlarzem na pasie w dwóch furach: Carleone II oraz Macaroni. Ja poprowadziłam Macarona, tak, tę ślicznotkę ze złotymi paskami, razem ze mną wyruszyli Luca, Tuco, Magda, Kara. W Carleonie był Dracel, Shaw, Vercelbaum, Melon i Pablo. Przy samym wyjeździe z Old Town paru raidersów stwierdziło, że to świetny pomysł atakować zdecydowanie liczniejszą i bardziej uzbrojoną karawanę, więc szybko zostali spacyfikowani. Prawdziwa zabawa zaczęła się niedługo potem. Dojechaliśmy na miejsce, ustawiliśmy blokadę, Vercelbaum - Capo di Kabonza razem z obstawą, oddalili się w stronę umówionego miejsca. Ja z Dracelem zostaliśmy przy autach, część osób przeczesywała teren.
Było gorąco. I kurewsko cicho. Tak cicho, że dało się usłyszeć, jak resztka spalin umyka z rury Macaroni, jak Shaw wstrzymuje oddech, celując ze swojej M4, jak strzela spalona słońcem trawa pod butem patrolującej teren Kary. Gdy kurwnęło, prawie pogłuchliśmy. Po chwili usłyszałam krzyki i szybkie kroki. „Spierdalamy stąd, to pułapka! Raidersi zaminowali handlarza!”. Aż mi w pięty poszło, gdy zobaczyłam, jak na horyzoncie rysuje się kształt ciężko opancerzonego wozu z wieżyczką na dachu.
Zapakowaliśmy się do fur i popędziliśmy rumaki. O kurwa, co się wtedy działo! Raidersi byli coraz bliżej, mieli pianę na pyskach, tak żeśmy ich wkurwili. Wzięli na cel nieopancerzonego Carleone. Musiałam coś zrobić, Macaroni miał opancerzony tył, zajeżdżałam im drogę. I zaczęła się zabawa. Slalom przez pas pełen opon, dziur i pokrzywionych korzeni wprawił moich ziomów w nie lada ekscytację. Tuco, Magda i Kara, siedząc z tyłu, przekrzykiwali się wzajemnie. „W prawo! Są coraz bliżej!” „Uważaj, dziura!” „Odbij w lewo!” Tylko Luca z opanowaniem godnym weterana wojennego, siedział obok mnie i dawał krótkie, precyzyjne wskazówki. Walka była zacięta, raidersi szybko przekierowali ogień w naszą stronę. Niestety Luca oberwał kulkę. Żyje, żyje, nie przejmujcie się, takich jak on nie jest łatwo skosić. Zawsze nosi w kieszeni koszuli stimpaka na takie okazje jak ta. Poskładaliśmy go i szybko wrócił do gry.
Pościg napompował nas adrenaliną, czas się zakrzywił, ni chuja nie wiem ile to trwało. W końcu raidersi dali znak, że może warto z nami pogadać. Spękali. Pojechaliśmy z nimi we wskazane miejsce i rozpoczęły się negocjacje. Pod celownikiem. Kierowcy zostali na miejscu, Vercelbaum wyszedł naprzeciw przywódcy raidersów, reszta wycelowała gnaty w te zakazane mordy. O dziwo, udało dojść się do porozumienia, kurwa, ten człowiek potrafi się dogadać z każdym. Zgarnęliśmy obiecany towar i kapsle i wyruszyliśmy w drogę powrotną do Old Town.
Wyobraź sobie, że jakieś mendy przyczepiły się do nas tuż pod samym miasteczkiem! Spojrzałam w lusterko, zabrakło mi ułamka sekundy by zastawić im drogę do Carleone. Nie mam pojęcia czyj był to samochód, śmierdziało mi brudem i biedą, więc jacyś desperaci… Zaczęli bezlitośnie w nas napierdalać – a my w nich. Shaw, Melon i reszta byli w swoim żywiole. Pancerze dały radę po obu stronach, ale długo to nie trwało, wyprzedziłam dziadów z prawej w wąskiej uliczce i zastawiłam im drogę śliczną opancerzoną dupcią Macaroni. Musieli odpuścić, zawinęli się w głąb Wastelandu, a my wróciliśmy do domu. Wszyscy wróciliśmy żywi i z towarem, a to, że trochę się obsrałam – cóż, mogę to uznać za godny chrzest frakcyjny w FC. Udało się, kurwa! I, muszę przyznać, było zajebiście.
- Aut. Mrówa
BRACTWO STALI
-… Pozostała jeszcze kwestia używania przez was broni atomowej… Blue pstryknął. Zapadła cisza. Nawet mówiący nieświadomie przestał wydawać dźwięki, jedynie bezwiednie kontynuował myśl samymi ustami.
-Czego? - jego głos był nonszalancki. Prawie. Był starannie bezbarwny i niezainteresowany, niewinny tak bardzo, że wszyscy siedzący dookoła dwóch ustawionych centralnie foteli klubowych wstrzymali oddech.
-Ehm… - ocknął się Sęp - incydent w OldTown oraz nasze doniesienia z lat późniejszych jasno określają, że wyrzutnia pocisków atomowych jest u was w użyciu.
-Mylisz się – Odparł spokojnie. – Nie u nas. Ma ją Paladyn George z Bractwa Stali.
-Wszyscy wiedzą, że Paladyn George jest z Wami.
-Wszyscy wiedzą, że Paladyn George po prostu się z nami dogaduje. Nie jest Flyingiem. Nie mamy wpływu na jego decyzje, nie mamy nawet wstępu do jego kwatery.
-Tak… słynny Bunkier Alfa. Przecież macie tam swoich ludzi!
-I znów się mylisz. – Blue westchnął i pokiwał głową. Jak dzieci. - Naprawdę w tej kwestii nie mogę pomóc. Oczywiście, wszelkie ustalenia z naszej rozmowy będą na naszym terenie prawem. Ale jeżeli macie jakieś zastrzeżenia do używania broni atomowej, musisz je przedstawić Paladynowi. Jeżeli chcesz się z nim skontaktować, zostaw wiadomość w warsztacie Dracela. To jedyny człowiek z nami współpracujący, z którym Paladyn ma kontakt. Nie pozwól mi się zatrzymywać.
Jazzus zapalił papierosa. Rozmowa była skończona.Gdy wyszła cała delegacja, zaciągnął się głęboko. Wypuścił dym, westchnął.
-Naprawdę nie chcesz przenieść się bliżej stadionu? Nie mogę wysłać nikogo na Wolę, nie założymy tam osobnego posterunku. Tu byś miał lepsze warunki na warsztat, bliżej tras tranzytowych.
-Nie, tak jest ok. – Dobiegło z ciemności. - Teraz do mnie trafiają tylko Ci, którzy naprawdę chcą. Dam radę.
-Nie wątpię. A ty George, jesteś usatysfakcjonowany?
-Dziękuję, to wystarczy. – Odpowiedziała ściana.
W głosie przetworzonym syntezatorem było słychać jakby prychnięcie. A potem ściana zajarzyła się lekkim niebieskim światłem, zachrzęściła siłownikami i odeszła.
WARSZTAT DRACELA
To był zwykły dzień w stołecznym kraterze. Na tyle na ile dzień może być zwykły w tak niezwykłym miejscu. Dracel, tak jak przez ostatnie parę miesięcy, pracował nad swoją bioniczną protezą.
-Ay blin! SUKA! Ty kupo bezużytecznego gówna! Nakazuje ci działać! To ja cię stworzyłem! Aaarrrghhh!!11!!111!! Jego słowa były sporadycznie przerywane odgłosami klucza uderzającego o metal.
-Mabel!
-Tak? - odezwał się spokojny damski głos robota.
Mabel to bot latający poskładany z różnych części walających się po warsztacie. Wyglądem przypomina niechciane dziecko oka enklawy i Pana Złotej Rączki. Wyposażony w dwa ramiona manipulacje, jego głównym zadaniem jest podawanie piwa, narzędzi, prowadzenie kalendarza i przypominanie o ważnych terminach.
-Przeprowadź jeszcze raz pełną diagnostykę.
-To 34 raz jak…
-Wykonaj!
-… Diagnoza numer 34 w toku.
Rozlega się łomotanie do drzwi.
“Przysięgam. Jeżeli to znowu te małe zmutowane kurwie z ciasteczkami, to wepchnę te pieprzone wypieki tam, gdzie promieniowanie nie dochodzi… Chyba że to świadek promilowy… To wtedy tylko lui ogłuszacz na pysk.
-List polecony do Pana! - Krzyczał zza drzwi listonosz. Dracel zdziwiony gościem o tak późnej porze, otworzył drzwi.
-Pan Dracel. Tak?
-Jak rachunek to pomyłka.
Listonosz wyciągnął ze starej wysłużonej brezentowej torby białą (w porównaniu do innych) zapieczętowaną kopertę i przekazał ją.
-Uuu znak najbogatszej frakcji na kopercie. To musi być coś poważnego. No cóż… Albo wisisz im kapsle… albo wisisz mi więcej kapsli. Tak czy siak. Podpisik tutaj i miłego umierania.
Z przekąsem wtrącił pewny siebie listonosz po czym oddalił się szybkim krokiem.
Dracel otworzył list i zaczął czytać. -Bla… bla… bla… Zapraszamy… bla… bla… bla… bar “Latarenka”… bla… bla… bla… z poważaniem Donna.
-MABEL!
-Tak?
-Ładuj baterie! Czuję w kościach że się przydadzą.
- Aut. Dracel
RON FAPULLUS
Do Stadionu szli wszyscy. Mutasy i popromienni obok wszelkiej maści traperów i czesaczy. Wyrobnicy i farmerzy obok Łowców prowadzących Dethclawa i zakutych w stal frakcji bojowych. Sęp obok Azylanta, Alkochemik obok Zakonnika. Słychać było nawet motory Szczurów. Wszyscy. Wszyscy, którzy szli, mieli blask w oczach i tą rozpoznawalną z daleka gorączkę w ruchach, przyspieszony oddech, podniecenie. Rzeka ludzi przelewała się przez otaczające stadion slumsy, wypełniając szczelnie wszelkie przejścia. Wszystkie bramy na trybuny były otwarte. Widać było, że Flying Caravans zmobilizowali wszelkie dostępne siły. Każdy, kto był w Rodzinie, każdy, kto choćby tylko miał małe zobowiązania wobec Rodziny był tam. Tylko korona trybun była tradycyjnie niedostępna dla tłuszczy, reszta ruin roiła się jak mrowisko. Jak wielkie, dyszące, wrzeszczące dziko mrowisko istot wpatrzonych w jeden punkt.
Środek płyty boiska był pusty, a wszyscy czekali. Czekali tak, jak na nic wcześniej. Całym sobą byli gotowi na sygnał, na te najważniejsze w życiu słowa. Nagły ryk setek silników przebił się przez wrzask tłumu. Na murawę wpadły motocykle, w szalonym pędzie kręcąc się po obiegającym stadion torze. Za nimi pojawiły się pancerki, objechały rycząc silnikami stadion i ustawiły się w krąg mierząc karabinami maszynowymi w tłuszczę. Następnie na murawę wjechały cysterny, siejąc płomieniami w powietrze, tworząc ogniste łuki nad ciężko opancerzonym transporterem gąsienicowym w środku szyku. Szał sięgnął zenitu. Przeciągły ryk wydobywający się z setek tysięcy gardeł oblegających stadion wzmógł się do granic wytrzymałości. W tym chaosie dźwięków, wśród tej burzy decybeli atakującej uszy do granic bólu, transporter zatrzymał się na środku placu. Otworzył się właz na dachu i oczom wszystkich ukazał się ON. Stanął dumnie wyprostowany, powiódł wzrokiem po trybunach, poprawił okulary.
Z resztek dachu stadionu opuścił się na kablu ku niemu mikrofon, wydając przeraźliwy pisk, który w mgnieniu oka uciszył wszystkich. Setki tysięcy wstrzymanych oddechów, wpatrzonych oczu, zaciśniętych rąk, macek i szponów…
Ron Fapullus tylko rozpiął dolny suwak swojego słynnego kombinezonu i powiedział: „Yeah bejbe, kto chce pierwszy?”
WYPRAWA PABLO
Dona Andrew poznałem w roku 2111, podczas wędrówki do Old Town. To On mnie przygarnął. W miarę zdobywania uznania i zaufania awansowałem w hierarchii Rodziny – jak to mówią o sobie członkowie grupy Flying Caravans. Zostałem ochroniarzem Dona, a zarazem chłopcem do wykonywania, niekoniecznie jawnych, zadań. Jak zatem nie trudno się domyślić, moim głównym zdaniem była ochrona Dona Andrew. Chodziłem za nim jak cień, wszędzie. Nawet do kibla. W końcu to najważniejsza osoba, nie można było sobie pozwolić, by jakiś przyczajony za krzakiem najebany dupek wetknął mu kosę w żebra.
Jaki ja byłem wdzięczny, że Don Andrew zabrał mnie ze sobą na Porę Przybyszów. Tyle się tam działo, że moja samotna włóczęga po wastelandzie przy tym to była zabawa w piaskownicy. Pamiętam, gdy pewnego wieczora, zmordowani po dniu pełnym ciężkiej pracy, postanowiliśmy przed snem wypić sobie jeszcze po herbatce w Atomic Cafe. Wspaniałe miejsce, tak nawiasem mówiąc. Nastrojowe i z najlepszą herbatą, jaką dane mi było pić. Ale wracając do rzeczy. To było około godziny dwudziestej drugiej, może nieco po. Podszedł do nas pewien znajomy Dona Andrew i rozglądając się na boki, jakby upewniając się, że nikt nie podsłuchuje, powiedział, że ma ważną informację. Mianowicie na pasie startowym, pobliskiego opuszczonego lotniska jego ludzie wracając do miasteczka zauważyli sporego cyborga, a może i robota. Nasz Flyingowy nos od razu zwęszył w tym interes. Oczywiście, że byliśmy żywo zainteresowani uczestnictwem w tej niewielkiej i niejawnej ekspedycji. Jak nam chwilę później, szykując się do wyprawy, powiedział nasz technik, roboty są wrażliwe na impuls EMP. Tak się złożyło, że mieliśmy prawie wszystkie części to zbudowania generatora EMP. Resztę części mieli chłopaki z zaprzyjaźnionej ekipy, z którą ruszyliśmy na pas. Marf jest najlepszym technikiem w całym miasteczku, jak nie w całej Polsce, więc szybko złożył urządzenie do kupy. Gdy wszyscy byli gotowi wyruszyliśmy w stronę pasa startowego na spotkanie z robotem.
Szliśmy w absolutnej ciszy, w absolutnej ciemności. Nie znaliśmy możliwości obiektu naszej wyprawy, więc woleliśmy pozostać niewykryci przez niego przez tak długo jak to możliwe. Ze swoim wiernym Coltem w ręku czułem się dużo bezpieczniej, lecz mimo to czułem, jak krople potu spływają mi po czole. Szliśmy po poboczach drogi, tak by nie rzucać się w oczy już z daleka. Gdy po prawej stronie mijaliśmy ruiny niewielkiego budyneczku, coś w nim zaszeleściło. Nerwy mieliśmy napięte, jak struny, toteż prawie nie posrałem się w gacie. Na szczęście okazało się, że to tylko jakieś ptactwo, czy szczur. Nieważne. Ruszyliśmy dalej. Od wytężania wzroku w ciemności, co chwilę każdemu wydawało się, że widzi w oddali jakieś nietypowe źródła światła, albo snujący się w oddali cień człekopodobny. Szliśmy dobrą godzinę, w tym żółwim tempie. Nagle ktoś go spostrzegł.
-Pssst! Kryć się! Jest za nami!
I rzeczywiście, tego już się nie dało pomylić. Kilkaset metrów za nami szedł z wolna dziwny kształt. Niby miał kończyny górne i dolne, ale sylwetką nie przypominał człowieka. Nie był to też żaden mutant, bo ruchy miał toporne. To musiał być on. Adrenalina zadziałała, wszyscy natychmiast się schowali w przydrożne krzaki, za drzewa, w rowy. Bez żadnych konsultacji, każdy wiedział, że urządzamy na niego zasadzkę. Plan był banalnie prosty i nic nie mogło się w nim spierdolić. Gdy będzie na naszej wysokości, Marf odpala EMP, to go unieruchomi na jakieś 20 min, w tym czasie go rozbroimy, odłączymy od źródła zasilania, rozkręcimy na części i zabieramy do obozu żeby go przebadać. Gdy się do nas zbliżył Marf użył sprzętu zgodnie z planem. Podziałało, bo robot przestał się ruszać, podświetlenie łba przygasło. Jeden wychylił się z krzaków, by sprawdzić czy robot rzeczywiście został unieruchomiony. Nie zareagował na obecność człowieka w pobliżu. No więc technicy ruszyli do dzieła, a reszta, pod bronią osłaniała miejsce akcji. Pierwszym, za co się zabrali, to było rozkręcenie jego uzbrojenia, tak, że w razie gdyby się jednak przebudził szybciej, niż zakładano, nie zrobił nikomu z nas krzywdy. Kolejnym elementem bym moduł dodatkowego oświetlenia. Trwało to wszystko strasznie długo. Każdy się niecierpliwił i nerwowo zerkał na techników, jak gdyby spojrzeniem chcieli ich pospieszyć. Przecież robot mógł się w każdej chwili wybudzić i użyć jakiejś ukrytej broni, do której jeszcze technicy nie znaleźli dostępu.
Długo nie trzeba było czekać. Gdy na robocie zaczęły się świecić przeróżne kontrolki i reflektor, wszyscy odskoczyli jak poparzeni. Na szczęście robot nie miał żadnych dodatkowych modułów uzbrojenia poza tymi, które zostały zdemontowane. Po chwili odezwał się metaliczny dźwięk z wnętrza maszyny.
–Moduł uzbrojenia–niesprawny. Moduł komunikacji z bazą–niesprawny. Rozpoczynam aktywację protokołu awaryjnego powrotu do bazy.
Obrócił się w miejscu i tymi samymi co wcześniej sztywnymi ruchami zaczął zmierzać w kierunku, z którego przyszedł. Szkoda. Nie zdążyliśmy go rozebrać na części, więc nie mogli zabrać i przebadać. Betonowe płyty, po których stąpał wydawały dźwięk, jakby miały zaraz pod nim pęknąć i skruszyć się na piach. Ważył chyba z dwie tony, więc niemożliwe było zabranie go w takim stanie jakim był. Trzymając się kilka metrów za nim podążaliśmy jego śladami, chcąc dowiedzieć się dokąd nas zaprowadzi. Co śmielszy próbował unieruchomić robota postrzałem ze swojego karabinu, lecz na nic zdawały się te próby. Robot tylko przystawał na moment, obracał się w kierunku, z którego strzelano, po czym, jak gdyby zdał sobie sprawę, że uzbrojenie jest niesprawne, odwracał się znów w kierunku punktu docelowego i kontynuował marsz. Niestety nie było nam dane zbadać miejsca pochodzenia robota, gdyż będą już w pobliżu miasteczka usłyszeliśmy dochodzące z miasta krzyki, hałasy, wybuchy, odgłosy strzelaniny więc uznaliśmy, że każdy wraca do swoich, by sprawdzić co z nimi i ewentualnie wspomóc w działaniach.
Tak czy siak, spotkaliśmy robota Marszałka i sprawdziliśmy pobieżnie jego budowę, posiadane moduły oraz algorytmy działania. Niestety nie to było celem naszego uczestnictwa w tej wyprawie. Liczyliśmy, że uda nam się pozyskać technologię użytą do jego budowy, zbadać ją i rozpocząć produkcję oraz dystrybucję na większą skalę. A mógł być z tego wspaniały biznes. Jak mówi zasada zysku nr 114 „Tylko głupiec pozwala przejść dobremu interesowi koło swojego nosa”.
- Aut. Pablo
GDZIEŚ NA PUSTKOWIACH
Melon z niejakim zdumieniem obserwował pojazd kuriera oddalający się od jego nowej miejscówki. Zdumienie wzbudzała pieczałowitość z jaką opancerzony został przedwojenny passat i gracja, z jaką siedzący za kierownicą młokos omijał prymitywne i brutalne zabezpieczenia przeciwpiechotne otaczające legowisko gospodarza. Koperta z woskową pieczęcią w której dało się rozpoznać logo Flying Caravans także wzbudzała zainteresowanie. Adresat powoli zbliżył papier do nozdrzy i wciągnął powietrze. Rozpoznawał różne aromaty. Proch, krew, kurz. Subtelna nuta…. Amareny. List od samej Donny!
-Szybko, otwieraj go! - wykrzyknął jeden z jego towarzyszy i począł rozrywać cienki papier okalający ważną wiadomość.
-Spokojnie, chcę do tego usiąść - do tej czynności wybrał najmniej odrapany z foteli znalezionych w okolicy.
Wiadomość była bardzo dobra.
-“Odszedł Consiliegri… wybór…. wieloletnie oddanie….. szala ku Melonowi..” Ryk który wydarł się z piersi świeżo awansowanego doprowadził pobliskie kretoszczury do palpitacji serca. Czy też serc, zależało od konkretnego osobnika.
-Wiesz co to znaczy? Wiesz co to znaczy?? - emocje targały Melonem niczym fala uderzeniowa flagami Legii na Czeskiej.
-Wiem. A czy Ty wiesz?
-Wybrali mnie! Wybrali nas! Wybrała!
-To znaczy, że tym razem nie będziesz mógł pojechać sam.
-Będziesz musiał mi pomagać! Nie mogę sprawić Donnie zawodu…
-Dobrze wiesz że nie sprawię.
-Tak.. Tak, wiem. Będziemy współpracować. Idą piękne czasy.
-Skoro jesteśmy przy czasach, chyba czas na obiad?
-To prawda, już się biorę.
Pogwizdywanie, szum gotującej się wody i stuk krawędzi noża o deskę. Melon przygotowywał posiłek. Dla jednej osoby.
- Aut. Hary
GDZIEŚ NA PUSTKOWIACH
Melon siedział. Siedział przy ognisku w sobie znanym zakątku ruin na terenie Stołecznego krateru.Tutaj był spokój, mogli swobodnie porozmawiać.
-Świat się zmienia.
-Mam wrażenie że dość spora zmiana nastąpiła jakiś czas temu…
-To powierzchowny incydent.
-Powierzchowny incydent? Zarżnięcie całej cywilizacji nazywasz incydentem?
-Całej? Nie, jedna wioska w Galii ciągle broni się….
-Gdzie? Jaka wioska?
-Nieważne, zapomnij. Mam na myśli, że zmienia się dalej. Wojny zawsze nam towarzyszyły, to była tylko kolejna z nich.
-Ostatnia?
-Nie można obiecać. Dzisiaj wielkie wydarzenie. Melon, jesteś pewien że dasz radę? Nie możesz zawieść rodziny..
-Nie mogę zawieść Donny.
-Donna to Rodzina.
-Donna to Donna, Rodzina to Rodzina.
-Osobistości na “D” się zmieniają, a Rodzina trwa dalej.
-Dlatego muszę zrobić wszystko, żeby to “D” zostało jakie jest.
-Może wolisz żebym ja poszedł?
-Nie, absolutnie. Możemy być podobni, ale jak tylko się zorientują to jesteśmy zamieceni.
-Czemu mieliby się zorientować?
-Cokolwiek. Jeden zły ruch i Donna zostanie sama przeciwko reszcie Krateru.
-Zostanie z Rodziną.
-Przestańcie obaj z tą Rodziną. Wiem co robię i wiem co mam robić.
-Wiesz że nie możesz mnie powstrzymać przed pójściem z Tobą?
-Mogę wpakować ci kawałek metalu w głowę, wtedy nigdzie nie pójdziesz.
-Nie można nie przyznać mu racji.
-To tragiczne, ale prawdziwe.
-To by było skrajnie głupie w Twojej sytuacji.
-Dość. To będzie wyczerpujący wieczór, dajcie mi spać.
Garść piachu rzucona w ognisko skutecznie przytłumiła płomień. Melon umościł się w legowisku, dłoń spoczęła na kolbie pistoletu. Był zupełnie sam.
- Aut. Hary
PALADYN GEORGE - ZAPROSZENIE NA STOŁECZNEGO BLUESA
-No i ki chuj Ty nie działasz? - zastanawiał się na głos George. Jego kontemplacje przerwało bezpardonowe otwarcie się drzwi. Stał w nich Elder Edison. Wysoki, szczupły, krótko ostrzyżony blondyn w okularach jak denka od butelek. Na sobie miał długą ciemnobłękitną szatę bractwa. Edison swoje imię zawdzięczał ponadprzeciętnemu umysłowi, potrafił wynaleźć i zrobić wszystko.
-Kolejna Twoja super tajna kryjówka spalona! - rzekł bez zbędnych ceregieli, przestępując próg. Na jego twarzy malowało się rozbawienie i triumf.
-Pokaż. - odpowiedział George, niechętnie odrywając wzrok od skomplikowanych schematów. Wziął od Edisona karteczkę i spojrzał na świstek.
-No i co? Znowu ktoś sobie robi z Ciebie żarty.
-Ze mnie? - odpowiedział zdziwiony George.
-Przecież nie ze mnie. Tyle już Ci powtarzałem, zostaw w końcu ten pancerz. Odpocznij. Wróć do swoich obowiązków. Przecież też nad nim pracuję i nic nie wymyśliłem. Ty tym bardziej nie wymyślisz. Przeczytaj jeszcze raz tę kartkę. Jeśli jakieś średnio rozwinięte dziecko jest w stanie znaleźć Twoją skrytkę kontaktową to inni też będą potrafili. - W pokoju nastała cisza.
-A, przepraszam, usiądź, proszę. Gdzie moje maniery…
-Nie, dzięki. Ja idę, muszę się zająć swoimi sprawami. - zaoponował Edison. Odwrócił się i był gotowy wyjść. - Flying Caravans potwierdza sobotnie spotkanie. Godzina 16:00, Boho. Czyli w spelunie Latarni. - Edison odwrócił się, po kpiącym uśmieszku nie pozostał ślad. George wyciągnął w jego stronę rękę z wiadomością. - Spotkanie bez broni, pancerzy. Czysta, kurwa, przepraszam, kurtuazyjna polityka. Wykrajanie kawałka tortu jakim są Stołeczne Pustkowia. Będą Flying Caravans, Azyl, Latarnie i chyba te dzieciaczki. Tysiąca Słońc?
-No i co idziesz?
-Idę, idę, dlaczego miałbym nie iść?
-Nie boisz się kolejnego zamachu? To będzie idealna okazja.
-Okazja może i dobra. Jednak pamiętaj, że pośrednio dzięki temu to spotkanie w ogóle się odbywa. Cała ta historia z zamachem oczyściła gęstą atmosferę między frakcjami.
-Czyli nie był to akt miłosierdzia.
-Oczywiście, że kurwa nie. - George wykrzywił się. - To była czysta, pierdolona, polityka. Doskonale wiedziałem, że jak wygram i go oszczędzę to postawię ich pod ścianą.
-Nie poznaję Cię… Naprawdę nie poznaję… - rzekł Elder i usiadł naprzeciwko George’a.
-To, że nie lubię polityki i trzymam się od niej z daleka, nie znaczy, że nie umiem jej uprawiać. - grymas nasilił się. - No, dobra, wracając do meritum, to nie wszystko co napisali nam przyjaciele Caravansi.
-Nie? - szczerze zainteresował się najwyższy skryba i z niedowierzaniem spojrzał na trzymaną w ręku kartkę.
-Jakieś patałachy na wschodzie ruin Warszawy regularnie masakrują żyjących tam ludzi…
-Od kiedy obchodzą Cię ludzie? - wtrącił się Edison.
-W dupie mam tych ludzi. - odparł cierpko George - Daj mi skończyć. Problem jest taki, że ponoć robi to Bractwo Stali. Albo ktoś z Bractwa pośród riadersów.
-Wiedziałeś o tym wcześniej? - spytał zaniepokojony Edison.
-Tak.
-To czemu nie powiedziałeś o tym na radzie starszych?
-Bo rozwiązanie tego problemu leży w kompetencjach pionu bojowego, a nie medycznego, czy inżynieryjnego.
-Tak jak do pracy nad Czortem nie powinien się wtrącać pion bojowy! - skontrował Edison.
-Dobra, masz rację… - podniósł ręce Buc - Poddaję się. Powinienem był Wam to powiedzieć wcześniej, ale uznałem, że te plotki są nam na rękę. Dzięki min będzie mniej chętnych do odnalezienia naszej kryjówki. Przyznasz mi rację. Ostatnio mniej osób kręci się w okolicy.
-Tak, ale ograniczyliśmy też loty Vertibirdów oraz…
-Umówmy się. Średnio rozgarnięty ghul powinien zorientować się z jakiego kierunku latają nasze puszki. Trzymamy się tak dobrze głównie dzięki Twoim systemom maskowania. - Edison był czuły na komplementy, ale to akurat była prawda. - Wracając do tematu, teraz Flyingi posłały mi informację, że w Boho ma być świadek, który widział jednego z naszych jak pacyfikuje tamtą ludność.
-Z naszych?
-Ponoć kładzie głowę na gilotynie, że pancerz był z Bractwa Stali. Tak czy siak mamy problem.
-Dlaczego? - zapytał niepewnie skryba.
-Po pierwsze i najważniejsze dlatego, że jeśli to ktoś z naszych to wie, gdzie mamy bunkier i może nas wydać. Jeśli natomiast to nie nasz, to musimy się dowiedzieć skąd i dlaczego ma nasz pancerz. Jeśli znaleźli obejście systemu odpowiedzialnego za przesterowanie rdzenia reaktora po śmierci Paladyna, to musimy poprawić nasze pancerze. Biorę pod uwagę też fakt, że to jakiś kretyn namalował sobie nasze insygnia i teraz kozaczy na pustkowiach. Poza tym przypominam Ci, że tamte rewiry leżą poza kręgiem naszych zainteresowań, więc było to idealne miejsce na taką prowokację. W każdym razie chyba już czas, aby pozbyć się tego pajaca.
-Zakładając, że to jeden z naszych zaginionych. Gdyby nas wydał to czym nam to grozi? - kropla potu spłynęła po skroni Edisona.
-Niczym poważnym. - uspokoił go George - Wytrzymamy bez problemu bardzo długie oblężenie. Tylko po co mieć u progu tłum różnej maści brudasów i obdartusów? Poza tym myślisz, że takich grup jak Shperacze i im podobnych nie zainteresuje bunkier pełen technologii? Po co tracić siły na obronę, jeszcze nie osiągnęliśmy naszego celu.
-Kiedy zamierzałeś nam to powiedzieć?
-Na jutrzejszym zebraniu. Mówię Ci przecież to od razu po przeczytaniu wiadomości od FC, a mogłem potwierdzić, że to brednie dziecka. - zapewnił Edisona George. Było to oczywiście totalnym kłamstwem, bo wiedział o tym wszystkim od dawna. - Dlatego idę na ten jarmark, aby dowiedzieć się więcej. Sam. - najstarszy skryba znowu zaczął przyglądać się wiadomości, tak skrupulatnie, że prawie dotknął nosem kartki.
-Dziękuję za rozmowę, przedyskutujemy to jeszcze jutro w szerszym gronie. - powiedział w końcu zrezygnowany, nie mogąc niczego z niej zrozumieć. Chciał już wstać jednakże gospodarz rzucił jeszcze:
-Wiem, że masz już tego dość. Ale postaraj się rozwiązać nasz problem z Czortem. Bez ukończenia tego modelu nie zaczniemy kolejnego, a mamy już plany.
-Wiem, wiem… - machnął ręką Edison. - Ene dure rike fake… Co to za język? - powiedział do siebie cichutko kierując się do drzwi.
-Żaden. To wyliczanka. - odpowiedział mu George, gdy drzwi się zamknęły. Miał już dość wścibskości tego Eldera. Dawno już zmienił formę komunikacji z Rodziną, która teraz do skrytek kontaktowych wrzucała tylko głupie liściki przeznaczone dla Edisona. - Na czym to skończyłem? - zamyślił się. - Aha, no tak… - w pokoju cichutko zabrzmiało:
-No i ki chuj Ty nie działasz?
- Aut. Wódz Wielki Buc
INWAZJA NA MIASTO CUDÓW
Pierwsze promienie słońca oblały równinę. Pomimo wczesnej pory w powietrzu wyczuć się dało nerwową atmosferę, wszyscy wiedzieli, że to cisza przed burzą. Zarówno obserwatorzy z głównej siedziby Flying Caravans jak i z Cudownego Miasta bacznie patrzyli w tym samym kierunku, gotowi w każdej chwili podnieść alarm. We względnie bezpiecznej odległości od obu miast przygotowywała się do kolejnego ruchu nieznana nikomu armia. Nikt nie znał jej pochodzenia, celu czy zamiarów. Wiadomym było, że jest bardzo liczna, brutalna i porządnie uzbrojona. Nie często bowiem zdarza się na pustkowiach spotykać pułki artylerii zdolne celnie razić cele z odległości kilkunastu kilometrów. Prawdą jest, że sprzęt jakim dysponowała owa formacja może i nie mógł się równać legendarnemu Bractwu Stali, jednak ilość agresorów i ich dobre wyszkolenie powodowały realne zagrożenie dla obu miast.
Armia przybyła ze wschodu, obecnie miała trzy możliwości dalszego marszu. Na zachód wprost na główną siedzibę Flying Caravans, na południe okrążając to miasto lub na północ wprost na Miasto Cudów. Ostatnia możliwość wydawała się być obecnie najbardziej prawdopodobna, gdyż Miasto Cudów praktycznie nie posiadało obrońców, było słabo umocnione i w żaden sposób nieprzystosowane do dłuższej walki. Co więcej zdobycie tego miasta otworzyłoby agresorowi drogę wprost do serca Stołecznego Krateru. Mimo protektoratu jakim Flying Caravans objęło Miasto Cudów, nie dysponując odpowiednimi rezerwami skupili się na umocnieniu własnych pozycji. W pewnym momencie do uszu obserwatorów zaczął dobiegać warkot od strony nieprzyjacielskiej armii, a niedługo potem dało się zaobserwować poruszenie w jej szeregach.
Będąc przekonanym o nieuchronnej inwazji oba miasta wszczęły alarm, obrońcy zaczęli zajmować wcześniej ustalone pozycje, zamki karabinów szczękały wprowadzając naboje do komór. W tym czasie warkot stawał się coraz głośniejszy, a poruszenie coraz większe. Zdawało się, że to wszystko trwa godziny, a całość rozegrała się zaledwie w przeciągu paru chwil. Nagle z południa wyleciały trzy latacze, każdy ciemnoszary, z dużym przeszklonym kokpitem oraz dwoma ogromnymi wirnikami. Kierując się wprost na Miasto Cudów przeleciały nisko nad nieznaną formacją plując zajadle ogniem ze swoich burt i powodując chaos w szeregach agresora. Gdy znalazły się kilkaset metrów od skraju formacji wroga, lewa maszyna odbiła na zachód w stronę siedziby Flying Caravans zataczając okrąg i przygotowując się do kolejnego przejścia ogniowego. Lustrzany manewr wykonała maszyna znajdująca się z prawej strony klucza i skierowała się na wschód. W jej ślady podążyła środkowa maszyna, jednakże zamiast wykonać okrąg znacząco zwolniła i poleciała w linii prostej. W pewnym momencie z pionowzlotu zaczęły wypadać niezidentyfikowane kształty. Najpierw jeden, potem drugi, trzeci, czwarty i piąty. Ku niedowierzaniu obrońców były to ogromne roboty dzierżące wielolufowe karabiny maszynowe, odgradzały teraz Miasto Cudów od potencjalnego zagrożenia. Uważniejsi z obserwatorów mogli dotrzeć namalowane płomienie na ciemnoszarych sylwetkach. Gdy ostatnia z postaci opuściła pokład statku powietrznego ten od razu przyśpieszył i spotkał się z lecącą na tyły armii drugą maszyną. Chwilę później lufy karabinów niesionych przez postacie zaczęły wirować wyrzucając z siebie śmiertelne pociski. Jak na komendę cała piątka zaczęła iść w kierunku nieznanej nikomu armii. Im bliżej się jej znajdowała tym więcej iskierek pojawiało się na ogromnych pancerzach. Pomimo niespodziewanego ataku zaskoczeni agresorzy stawiali coraz zacieklejszy opór. Nie zważając na to roboty kontynuowały swój marsz wprost na nieznaną armię. Jednocześnie pionowzloty kontynuowały swoje mordercze zadanie.
Dwie maszyny skierowały się wprost na jednostki artylerii poważnie uszkadzając co niektóre pojazdy, a samotnik, który odbił na zachód kładł ogniem pozostałą część formacji. W pewnym momencie maszyny zatoczyły pełny okrąg, spotkały się nad obcą armią i skierowały w stronę robotów, którym obrońcy stawiali już bardzo zaciekły opór, niestety nawet ta piątka nie była w stanie pokonać tysięcznej armii stojącej u wrót stołecznego krateru. Nagle lufy karabinów umilkły, postacie machnęły swoimi wielkimi łapskami i zniknęły w kłębach nieprzeniknionego dymu. Niedługo po tym latacze zniżyły lot i także zanurkowały w zasłonie dymnej. Nie minął ułamek sekundy kiedy pionowzloty wyłoniły się z czarnych oparów i na pełnej prędkości pomknęły na południe pozostawiając za sobą dymiące pobojowisko. Atak ten był zaskakujący dla nieznanej armii, jednakże nie spowodował znaczących szkód w sile żywej.
Głównym celem ataku okazał się być sprzęt artyleryjski, samochody oraz ciężarówki. Bez tego sprzętu ogromna armia została unieruchomiona co dało defensorom bezcenny czas na lepsze zorganizowanie obrony. Czyżby nazwa Miasta Cudów nie była bezpodstawna?
- Aut. Wódz Wielki Buc
DRACEL - HISTORIA RĘKI
- Stołeczny Krater. Jedna z mniej uczęszczanych knajp.
Dracel jak w większość dni, siedział przy ladzie, pijąć słabej jakości piwo i paląc „Rodzinne”. Przysiada się do niego młody chłopak, którego widział tu już wiele razy.
-Obserwowałem cię od dłuższego czasu… - zaczął Dracel.
-… - Młody milczy.
-Będziesz tak siedział jak ta ciapa, czy powiesz o co ci chodzi?
Grzdyl odchrząknął.
-Chcę poznać historię twojej ręki. Opowiesz mi ją?
-Pytanie nie brzmi czy opowiem, ale czy stać Cię na to…
-BARMAN BUTELKA!
-To mi się podoba młody. Hmmm… Od czego by tu…
“Cała historia zaczęła się w 2115… Tak to był kurewski rok. Pewnie słyszałeś o tym dziwnym - palcami pokazuje cudzysłów - “wybuchu” meliny z której żadne społeczne gówno nie uszło?
-Taaa… Podobno wybuch amunicji czy coś.
-Yhym, amunicji, trzymajmy się tego… Po wykończeniu paru biznesów znudziło mi się siedzenie w warsztacie całymi dniami. Spakowałem się, zamknąłem biznes i zaciągnąłem się jako najemnik. Wiesz, takie mięso armatnie. Dobrze mi się wiodło. Nie było kontraktu, którego ja i moi ludzie byśmy nie wzięli i każdy zawsze kończył się powodzeniem… do czasu… tak do czasu zasadzki. Któryś skurwysyn sprzedał nas. Jakiś chory pojebaniec zdradził nas. Zginęli wszyscy oprócz mnie. - Bierze łyka z butelki - Tymi rękoma pogrzebałem wszystkich po kolei. Czasem ich nieruchome sylwetki śnią mi się po nocach. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić, więc postanowiłem wrócić na stare śmieci do stołecznego krateru. I tu dopiero się zaczyna prawdziwa historia.
Młody zbystrzał na chwilę.
-Pewnego dnia, gdy piłem jadąc na oparach kapsli, do tej knajpy wszedł kupiec. To był chyba 2116… tak, na pewno 2116. Nieważne. Niejaki Decha z Water Traiders. Szukał ludzi do ochrony karawany. Niewiele myśląc wyskoczyłem z knajpy i zapisałem się do ochrony. I nie uwierzysz młody, ale kurwa ta jedna chwila, ten jeden moment zmienił całą moją przyszłość na zawsze. “Pora Przybyszów”, słyszałeś o czymś takim?
-Słyszałem!
-No! To przynajmniej tego nie muszę ci wyjaśniać. Tam właśnie, na tamtej Porze Przybyszów, straciłem swoją pieprzoną rękę. - Zaciągnął się Rodzinnym i zabrał solidnego łyka z butelki - Zwerbowałem się w szeregi Flying Caravans jako mięso armatnie. Przyjęli mnie jak jednego ze swoich. Dawno nie czułem się tak… cywilizowanie… jak w rodzinie… dysfunkcyjnej, ale zawsze rodzinie. Chciałem się wykazać, pokazać na co mnie stać! I ostatniego dnia Pory Przybyszów, w ostatniej godzinie, w ostatnim szturmie na laboratorium, dostałem parę kulek. Od jebanych naukowców! Rozumiesz! Od pieprzonych jajogłowych! Rozjebało mi pancerz na kawałki, kawałki kuli jeszcze siedzą mi w nodze i ostatni pocisk trafiła prosto w jebaną rękę. Nie miałem więcej opatrunków. Zacisnąłem pasek na ręku żeby się nie wykrwawić jak pieprzona świnia na tych jebanych pustkowiach. Zanim się zorientowałem, zostałem sam. Ale miałem im tego za złe … taka rola najemnika… ba, nawet nie przeszedłem inicjacji w Rodzinie.
-Podobno na inicjacji musisz zjeść serce wroga Rodziny i zagryźć to kapslem!
-Taa… mniej a więcej… Przez tą jebaną nogę wlokłem się godzinami po pustkowiu by dojść do Old Town. Gdy dotarłem do miasta, lekarzy już nie było, wszyscy się zebrali. Złapałem ostatnią karawanę do Stołecznego Krateru. Opatrzyli mnie i naszprycowali jakimiś lekami- żeby tak nie bolało. Nie wiem czy to zakażenie czy nie do końca wyleczona radiacja. Ale po powrocie ręka wyglądała jak pieprzone truchło. Rozkładający się kawałek mięsa. Nie było wyjścia. CHOP! CHOP! CHOP! - uderza o stół w rytm wypowiadanych słów- Siedziałem miesiącami pijąc to gówno w swoim warsztacie. Chciałem znowu się przydać, chciałem znowu pokazać na co mnie stać, chciałem być kimś! Wziąłem się w garść i zacząłem budować to maleństwo. Zaprezentował sztuczną rękę.
-Teraz popatrz na mnie… byłem żółtodziobem, gówniakiem i ścierwem… ale udało mi się wybić. Każdy ma szansę.
Odwraca się w stronę młodego, który zdążył zasnąć pijany na ladzie.
-Ale co ja tam kurwa wiem…
- Aut. Dracel
NADANIE TYTUŁU CAPO DI ROMANTICO
Pewnej późnej nocy w trakcie Pory Przybyszów 2117 roku w mieście Oldtown wracałem z obozowiska Shperaczy, gdy dostrzegłem porzuconego w błocie, pluszowego misia. Jak zawsze obudził się we mnie klasyczny instynkt zbieracza rzeczy nie-do-końca-wiadomego-pochodzenia, które mogłyby posłużyć do nie-mam-jeszcze-pomysłu-czego. Wziąłem więc biednego, brudnego misia za pazuchę i zaniosłem do naszego obozowiska. Następnego dnia rano okazało się, że ów miś należy do pewnej dziewoji, która to pracuje na codzień w Gasthousie. Poszukiwała owego misia, rozwieszając po mieście listy z rysunkiem. Gdy zjawiła się, by go odebrać, zastała swego pluszowego przyjaciela upranego, no bo przecież nie oddam dziewczynie pluszaka utytłanego błotem. Zapytany, co bym chciał w nagrodę, odpowiedziałem, iż żadna nagroda nie jest mi potrzebna, a wystarczy sam fakt, że odzyskała swojego milutkiego towarzysza. Poznałem wtedy również smutną historię owego misia, który początkowo został pozostawiony na grobie jej brata w 2116 roku. Gdy powróciła rok później, miś dalej leżał oparty o płytę, nietknięty przez szabrowników.
Gdy usłyszała o tym nasza szanowna Donna, zostałem okrzyknięty przez nią i całą żeńską część Rodziny jako Capo Di Romantico.
KIM BYLI WATER TRADERS?
“Water Traders? To taka organizacja handlowa pochodząca ze Stołecznego Pustkowia. Goście maja gdzieś na pustkowiach taka machinę, puryfikator go nazywają i mogą w nim zamieniać radioaktywny szlam z Wisły w wodę do picia! Nawet sprzedają ją całkiem tanio i do tego jeszcze maja taki specyfik na kaca, że niby szybciej przechodzi…
Pierwszy raz widziałem jednego z nich w 2112, mieli taką budę przy bocznej ulicy, jeszcze na starym mieście, sprzedawali tam jakiś szajs i czasem można było u nich coś zjeść, nawet zjadliwe było. Potem wrócili już z karawaną wypełnioną po brzegi baniakami wody, już po katastrofie. Czystej pitnej wody! Dawno nikt tu czegoś takiego nie widział. Postawili taką wysoką wieżę w NewTown i na parterze mieli stragan. Prowadzili karawany brahminów do Siczy i do NewTown, gdzie mieli swoją kwaterę. Zawsze tam pełno mieli wody w wozach. Podobno nawet co nieco oddali za darmo dla potrzebujących na pustkowiach. Jasne, tacy to nigdy nic nie robią bezinteresownie. Choć przyznam że dobrze się z nimi gadało, bo nie machają ci bronią przed nosem, nie są uprzedzeni. Z nimi to krótka gadka, kapsle za towar lub towar za kapsle. Bez tego politycznego gadania, w które zawsze ktoś cię chce wpakować. Biznes to biznes, przynajmniej wiesz na czym stoisz. Podobno ostatnio kombinują coś z Flying Caravans, ale to tylko pogłoski, pewnie chcą ich wygryźć z interesu. Chodzą tacy po mieście i szukają jakiegoś przedwojennego szajsu. Dookoła inni kupują broń, amunicję, urządzenia, a ci jakieś śmieci skupują, czasem zupełnie bez wartości. Na co im to to jeden diabeł tylko wie, ważne tylko żeby miało taki nadruk z numerem, żółte cyferki na niebieskim tle…”
- Jesienią 2113 roku podjęto działania zmierzające do umocnienia rynkowej pozycji WT na terenie NewTown. Po podjętych rozmowach zawiązano sojusz polityczny z przechodzącą reorganizację grupą handlarzy z Flying Caravans. Byli oni znani Water Tradersom także z ich działalności na Stołecznych Pustkowiach. Zawiązano umowę o połączeniu obu “firm” i Rodzina wchłonęła biznesmenów w swoje szeregi.
JEZIOR- HISTORIA PRZYJĘCIA DO RODZINY
Kolejna Pora Przybyszów, 2116. Tym razem było inaczej niż rok temu, tym razem przez wydarzenia jakie miały miejsce w 2115 Zakon Świętego Płomienia stał się wrogo nastawiony do części frakcji z miasteczka OldTown. Pierwsza noc, wydawałoby się, że będzie spokojna, napiję się ciepłego, wygazowanego piwa, które gdzieś znalazłem przy ruince, oczywiście ciut otwarte. Równie dobrze, mógł ktoś tam naszczać i zmieszać z resztkami tego cudownego trunku, ale wątpię. kto by marnował tak cenną rzecz? Kapsle niestety przejebałem w pokera podczas podróży na Porę Przybyszów, z jakimś wędrownym handlarzem. Skurwiel oszukiwał, czuję to w moczu, ale nie mogłem go odjebać. Miał obstawę, i to dość dobrą. Może gdyby było przy nim dwóch ochroniarzy, to kto wie? Ale skurwiel otoczony był tuzinem siepaczy. Nie ryzykowałem.
Ale jebać to. Wracając, napawałem się smakiem wygazowanego piwa, oczywiście lepsze byłoby zimne, prosto z HOME’a, ale ten pierdolony handlarz… Nagle jak coś nie jebło. Wyłaniam się z małych ruinek stojących przy biurze CAD’u, a tu patrzę: Zakonnicy wjechali do miasteczka. Coś tam darli się o mordowaniu wiernych, wspomnieli oczywiście niesławny Ramat, i kilku durniów widząc, że są uzbrojeni, to krzyczeli w stronę Zakonników “Jebać Zakon”. No to tym razem to Zakon zaczął jebać nas, a raczej DO NAS. Nie wiem czym napierdalali, ale kilka dronków strącili, jednego nawet mi się udało znaleźć i zabrać do obozu. Tam przeczekałem na rozkaz Nadzorcy Gibsa cały atak i pilnowałem obozu z kilkoma innymi Outcastsami.
Następnego dnia, po śniadaniu, o ile tę papkę, którą zjadłem można było tak nazwać, poszedłem przejść się w poszukiwaniu jakiegoś zlecenia. Oczywiście byłem w chuj nieostrożny bo tablica z ogłoszeniami była przy budzie Flying Caravansów. No i mnie dorwało kilku z nich, nieco obili ryło i zaciągnęli przed obliczę samej Donny. Tiaa… zaciągnąłem dług podczas zeszłej Pory Przybyszów i “zapomniałem” go spłacić. Kazali mie klęknąć, jak przed jakąś królową, zabawne to było. Oczywiście stałem i arogancko spoglądałem na Donnę, nie musiałem czekać dłużej niż minutę, jak zaraz oberwałem w zgięcie kolana i kleknąłem czy tego chciałem czy nie. Mój niewyparzony język również dostał nauczkę, a dokładniej kolano na już obity ryj za pyskówkę i chamskie odzywki w stronę tej całej Rose. Nie pamiętam już czy zrobił to Melon czy ten psychol w masce. W każdym razie dorysowali mi skrzydła swoje do loga Outcasts, które miałem na plecach i dostałem zadanko. Miałem szpiegować własną frakcję dla Rodziny jeśli chciałem zachować życiE i spłacić dług. Co tu dużo mówić, i tak nie byłem tam zbyt lubiany, ja zresztą też nie przepadałem za kilkoma osobami tam oraz tej zmiany. jej najbardziej nie cierpiałem. Brakowało mi starych dobrych polowań na mutki… Poszedłem więc do obozu, pogadałem z Nadzorcą Gibsem i aby wybrnąć i nie wzbudzić podejrzeń jednocześnie, ustaliłem z nim, że będę ambasadorem wśród Flyingów. Po jakimś czasie nawet się trochę przywiązałem do Rodziny oraz zakumplowałem z częścią ludzi z niej.
Następne dwa dni później, cóż była wyprawa, nie do końca miła dla mnie. Nowi członkowie Rodziny mieli przyjąć chrzest w siedzibie Zakonu, a ja wtedy już wiedziałem, że między innymi, chcą odjebać i nas, Outcastsów. Widziałem te spojrzenia strażników Zakonu, którzy strzegli wejścia do Kaplicy. Gdyby nie Donna, już bym nie żył i nie miałbym teraz co opowiadać. Gdy przyszła chwila przyjęcia chrztu, zawahałem się, widziałem, że jeden z Zakonników tylko czekał na jakąkolwiek prowokację by mnie odstrzelić. Ale przełamałem się i przyjąłem ten ich cały chrzest. Po powrocie do miasteczka wyznałem ten fakt Gibsowi. Ten stwierdził, ze Outcasts jako frakcja neutralnie religijna nie mogą mieć wśród swoich “wiernego” w Święty Płomień. Więc ponownie wyruszyłem w pielgrzymkę do siedziby Zakonu, tym razem niestety pieszo. Zabrał mnie ze sobą na obrady z kimś ważnym z Zakonu. Był tam chyba sam Hegemon i Inkwizytor. W trakcie tych obrad, wierz lub nie, ale Nadzorca przehandlował mnie, lecz jak on to twierdził, zostawia im wiernego. To było całkiem bolesne, myślałem, że są serio neutralni religijnie, a jednak wyszło, że nie chcą mieć żadnych wiernych w jakąkolwiek. Tak więc zostałem sam w siedzibie Zakonu, a oni wrócili do obozu, już beze mnie. Wesoło nie? Po jakimś czasie nawet zacząłem się dogadywać z Zakonnikami, a później nawet stwierdziłem, że jebać i sam wstąpiłem w szeregi Zakonu. Zamalowałem symbol Outcastsów symbolem Zakonu Świętego Płomienia.
Ostatniego dnia budząc się w pokoju obrad, w którym pozwolono mi spędzić noc, gdy się odwróciłem ujrzałem na przeciwko, na drugiej kanapie Paszko. Zdziwiony byłem w chuj. Okazało się, że potem zabraliśmy go do miasteczka, miał odbębnić jakąś pokutę, aż tak nie wnikałem w to wszystko. Gdy tylko weszliśmy do miasteczka, to mina niegdyś mych przyjaciół Outcastów była bezcenna gdy ujrzeli mnie w barwach Zakonu. Od kilku z nich polecały typowe gesty, palec na gardle, heh. Ostatecznie porozmawiałem z Zakonnikami i odszedłem pozostając wiernym, ale po rozmowie z Donną, zostałem przyjęty do Rodziny. Mimo pierwszych ekscesów ucieszyli się na wieść, że stałem się jednym z nich. I tak Flying Caravans stało się moją Rodziną, dosłownie i w przenośni. Myślę, że to był dobry wybór. Zobaczymy co przyniesie mi następna Pora Przybyszów, wiem jedno. Na Rodzinie zawsze mogę polegać, a jeśli chodzi o Święty Płomień… cóż… zacząłem silnie wierzyć w niego. Nie rozstaję się z symbolem Zakonu zawiązanym na rzemyku nawet na krok.
NAPRAWA MECHANICZNEJ RĘKI
Kiedy już zamknęli ostatni bar w mieście, Dracel za ostatnie kapsle w znanej mu melinie kupił bimber ze zmutowanej kukurydzy. Postanowił nie czekać i już w drodze powrotnej zaczął konsumpcję paskudnej i piekącej w przełyku brei. Po paru przecznicach coś wpadło mu w ucho… albo raczej brak jakiegokolwiek dźwięku. Uderzyła go cisza panująca dookoła, żadnych śmiechów, płaczów, krzyków czy pijackich śpiewów, które były normalne o późnych godzinach. “Czy ludzie naprawdę tak boją się Bractwa?” zastanawiał się w duchu Dracel. “Przyznaj że podobały ci się ich zbroje." “No może trochę, ale bez przesady. Nie można się w tym skradać albo czołgać…" “Jebać skradanie, jebać czołganie! W takiej zbroi jesteś niepokonany. SŁYSZYSZ! NIEPOKONANY!"
Dracel otrząsnął się z zamyślenia, rozejrzał się dookoła i cicho szepnął do siebie “Kurwa zaczyna mi odbijać. Gadam do siebie jak ten psychol z Flyingów”. Pociągnął solidny łyk aby uspokoić nerwy. Otworzył drzwi wszedł do środka i dokładnie na tyle na ile pozwoliły mu % zamknął drzwi. Zdjął rękę, położył ją na małym stoliku a sam usiadł naprzeciw w fotelu, odpalił papierosa, pociągnął łyk z butelki i pogrążył się w myślach. “Jaki interes ma Bractwo w tym że mi pomogło? Jestem tylko zwykłym najemnym mięsem armatnim. Nie ma w tym żadnej chwały czy finezji." “Co zrobili z moją ręką, albo co zrobili ze mną…! Mam nadzieję, że nie wszczepili mi czegoś… Nanoboty… Kolektyw… Jakiś kosmiczny HIV czy coś…" “Mutacja jest na zasadzie szczepionki… Jakiej kurwa szczepionki?" “Czy powinienem poinformować Donnę o zajściu? A może jednak milczeć, bo to jest mój problem, a nie Rodziny." “Czego będą chcieli w zamian?" “Co to do cholerny było to czarne ziew coś…" “Mabel! Gdzie jest… ziew… Mabel…"
Sen zmorzył Dracla. Lecz nie był to spokojny sen. Kilkukrotnie budził się zalany zimnym potem. Śniło mu się jak paladyni otwierają do niego ogień, jego ciało jest rozrywane na kawałki przez kule, ale jest cały czas świadomy, aż jeden z paladynów staje mu na głowie wielkim butem. Nagle sen się kończy a on sam zrywa się z fotela i w jednym ruchu wyciąga pistolet z kabury. Rozgląda się po pokoju. Pusto. Opada na fotel i zasypia. Teraz śni mu się igła i worek na głowie. Ale zamiast igły ktoś zza pleców wbija mu nóż w bok szyi, patrosząc gardło jak rybę przygotowywaną do smażenia. Słyszy jedynie śmiech pozostałych osób w pokoju. Wydaje mu się że upada i leci. Budzi go gwałtowne zderzenie twarzy z zimną podłogą. Dracel wstał, w szoku rozejrzał się po pokoju i poszedł spać na bezpieczną kanapę. Rano budzi się jeszcze bardziej zmęczony i z głową jak stodoła. -Mabel! - Jego głos aktywował robota asystenta. -Tak? - Po chwili odparł kobiecy głos robota. -Plan na dziś. Podaj mi przeciwbólowe i nuka cole. Potem sprawdź wszystkie dziwne częstotliwości radiowe użyte wczoraj w promieniu 100 metrów. Na koniec pełen skan ręki. -Biorę się do pracy!
Dracel złapał się za głowę. - Nie tak głośno… I pośpiesz się z tymi przeciwbólowymi! - Zamamrotał. „Dzisiaj pobawimy się w kotka i myszkę. Tylko kto jest kim…?” Pomyślał.
Od rana coś Cię trapiło, wiedziałeś, że coś dzisiaj miałeś zrobić. COŚ. Coś ważnego, jednak ni w cholerę mózg nie mógł sobie przypomnieć co. Nagle jak rażony piorunem, pod kopułą zatrybiło! Dziś był 14sty dzień od spotkania z Paladynem! To dzisiaj miałeś iść do wskazanej kryjówki. Od początku namiary wydawały Ci się dziwne, takie nieprecyzyjne, nie wiedziałeś czy Ty masz zostawić informację czy wskazówki będą na Ciebie czekać. Jednakże wkurwiająca Cię ręka błyskawicznie zmotywowała Cię do działania. Szybko znalazłeś kawałek kartki, wziąłeś mazak i koślawymi literami napisałeś: “Jestem gotów.”. Miałeś nadzieję, że się domyślą. Jak gdyby nigdy nic wyszedłeś ze swojego apartamentu. Jeśli apartamentem można było nazwać tę ruderę. Przynajmniej z zewnątrz sprawiała wrażenie rudery - w środku było przytulnie, na głowę nigdzie nie kapało i nawet zachowało się jeszcze trochę wolnego miejsca w dużym pokoju. Kuchnia, łóżko w sypialni, wysiedziana kanapa w pokoju gościnnym, na której tak lubiłeś drzemać, obok chyboczący się stolik i dobrze doposażony warsztat w czymś co przed wojną było garażem, czegoż więcej trzeba? Żeby nie wzbudzać niczyich podejrzeń spokojnie wyszedłeś ze swojego lokum i wolno zamknąłeś drzwi. Życie w tej części zrujnowanego miasta toczyło się normalnie. Gdzieś ujadało coś co kiedyś było psem, kotopodobne-coś leniwie przeciągało się na rozłupanej ścianie, a bachory sąsiadów darły do siebie ryja grając w berka. Powoli podreptałeś na pobliski cmentarz, wszedłeś wejściem, które wskazał Ci paladyn. “Drugi rząd to ten!” zawołałeś w myślach. Rozejrzałeś się ostrożnie po cmentarzu, było pusto. Sprawdziłeś, w której kwaterze powinna być skrytka i nieśpiesznie się tam skierowałeś. Obejrzałeś grób, ale w pierwszej chwili nic nie znalazłeś. Po chwili Twoją uwagę przykuła tabliczka nagrobna. Napis był niewyraźny i zniszczony przez czas. Nie dało się odczytać kto szczęśliwie doczekał swoich dni, ale Twoją uwagę przykuły 4 litery “Ad Vi”. Niby głupie i bez znaczenia, ale Twój podekscytowany mózg szybko skojarzył jak witał się Paladyn: “Ad Victoriam”. Tak, to było to. Nerwowo rozejrzałeś się po nekropolii, ale po raz kolejny nikogo nie zauważyłeś. Ostrożnie dotknąłeś tabliczki, okazało się, że za nią jest wydrążona mała skrytka. Była pusta. Nie czekając długo zostawiłeś swój liścik, zamknąłeś ją i szybko oddaliłeś się z tego miejsca. Wracając do domu poczułeś niepokój. Przekraczając próg osady coś się nie zgadzało. Nie zauważyłeś kotopodobnego-czegoś na swoim codziennym miejscu. Coś co było kiedyś psem w końcu nie ujadało. Co ważniejsze bachory nie darły ryja. Było to niesamowicie kojące uczucie, jednakże równie przerażające. Miałeś wrażenie, że wszedłeś do nekropolii, po plecach przeszły Ci ciarki. Powoli wyciągnąłeś swój pistolet. “Debilu” Pomyślałeś. “Zostawiłeś swojego pulse rifle na chacie”. Zszedłeś ze środka ulicy i powoli przyklejony do ściany skierowałeś się do swojej rudery. Będąc już blisko domu niepewnie wyjrzałeś zza rogu, aby sprawdzić czy jest bezpiecznie. “Okurwa!" - nie wiedziałeś czy pomyślałeś czy powiedziałeś, szybko chowając się w bezpieczne miejsce. Niespodziewany wystrzał adrenaliny od razu uspokoił Twoją zepsutą rękę. Plecami do Twoich drzwi stały dwie ogromne postacie. Na oko ponad dwa i pół metra każda, dzierżące wielolufowe karabiny maszynowe. U ułamku sekundy zrozumiałeś dlaczego miasto wymarło. “Czego oni kurwa ode mnie chcą?” pomyślałeś na głos. Nogi chciały spierdalać, ale Twój instynkt mechanika wziął górę. Musiałeś, po prostu musiałeś zerknąć na te roboty jeszcze raz. Bardzo powoli wychyliłeś się za róg. Ogromne szare sylwetki nie zniknęły. Nadal stały w tych samych miejscach. Przyjrzałeś się dokładniej. Na naramiennikach jak i klatce piersiowej miały wymalowane czerwono-żółto płomienie, po bokach biało-czerwone szachownice, a na samym środku klaty insygnia… Wydawać się były znajome, przyjrzałeś się dokładniej. W środku czerwony miecz, otoczony białym i czarnym skrzydłem, a w środku trzy koła zębate. Nie było wątpliwości - Bractwo Stali. Schowałeś pistolet do kabury i niepewnie wyszedłeś na środek ulicy. Paladyni ani drgnęli. Spokojnie, o ile można mówić o spokoju w takiej sytuacji, skierowałeś się w stronę swojego domu. Podchodząc bliżej zauważyłeś, że każda z tajemniczych postaci miała napis po lewej stronie klatki. “DIABOŁ” oraz “CZORT” przeczytałeś. Zanim zdążyłeś się odezwać usłyszałeś krótkie:
-Wejdź, oczekują Cię.
Słowa te wypowiedziane wysokim metalicznym basem przewierciły Twoje kości aż do szpiku. Powoli otworzyłeś drzwi i przekroczyłeś próg. Na środku salonu stało dwóch ludzi. Każdy w znanej Ci już szacie Bractwa. Wyglądali dokładnie tak samo jak Paladyn George, tylko różnili się kolorem. Jeden z gości miał wyszarzałą białą szatę, a drugi ciemnoniebieską. Za ich plecami stało coś dużego, przykrytego czarnym materiałem. To było wszystko co zdołałeś zobaczyć. Chwilę później worek spadł na Twoją głowę zasłaniając Ci całkowicie widok. Silne ręce skrępowały Twoje ruchy, a w szyję wbiła Ci się igła. . . . . . . . . . . . . .
Obudziłeś się na kanapie. Leżałeś rozwalony wspak jak po każdej popołudniowej drzemce. Z twarzy powoli zsunąłeś swój kapelusz. “Kurwa, co to był za dziwny sen?" pomyślałeś. Próbując wstać coś ukuło się z lewej strony szyi. “Szlag, może to nie sen?"* Przeleciało Ci przez myśl, a po skroni spłynęła kropla potu. Powoli rozejrzałeś się po pokoju. Nic nie wskazywało, na niedawną obecność gości. W dali ujadało coś, co kiedyś było psem, a bachory sąsiadów znów biegały po ruinach. Chciałeś już wyjść, ale kątem oka dostrzegłeś na stole kartkę. Powoli podszedłeś, wziąłeś ją do ręki i zacząłeś czytać: “Geogre miał rację, ugryzienie mutanta spowodowało niegroźną mutację. Nie denerwuj się. Mutacja jest na zasadzie szczepionki, jednakże powodowała niepoprawne działanie bionicznych sensorów. Adrenalina zagłuszała ten efekt i powodowała krótkotrwałe prawidłowe działanie. Naprawiliśmy to i nie powinno być już problemów z Twoją ręką. Zgłosimy się po przysługę.”
Zimne dreszcze przeszły Twoje ciało, to jednak nie był sen. Próbowałeś zachować pozory normalności i wyszedłeś ze swojego domu. Widząc Cię bachory rozpierzchły się, kotopodobne-coś spierdoliło ze swojego wyleżanego miejsca i chyba nawet umilkło coś, co kiedyś było psem. Szacun na dzielni. Niedawna wizyta miała jakieś plusy poza naprawioną ręką. Odzyskawszy pewność siebie dziarskim krokiem poszedłeś napierdolić się w pobliskim barze.
- Aut. Dracel & Wódz Wielki Buc
FLOTA SAMOCHODOWA
Jedną z największych sił Flying Caravans jest potężna flota pojazdów, pozwalająca na nieprzerwany przepływ dóbr wszelakich między funkcjonującymi miasteczkami oraz frakcjami w Polsce. Nieustanne karawany przecierają tylko sobie znane szlaki, nie pozwalając, by kapsel zatrzymał się choćby na sekundę na swoim torze. Potrzebujesz czegoś? Masz zapasy na handel? Możesz być pewien, że jeśli tylko uda Ci się dobić interesu z Rodziną, któryś z pojazdów Floty FC zawita u Twoich bram.
Wszystkie samochody Flying Caravans są nazywane wedle trzech zasad. Po pierwsze: w imieniu wozu musi znajdować się słowo “car”. Po drugie: imię musi brzmieć włosko. Po trzecie: nawiązanie do potraw, jedzenia, czy ogólnie kuchni włoskiej mile widziane. Dotychczasowe i aktualne wozy rodzinne:
- Don Carleone; 2115-2116 [*]
- Carbonara; 2116- nadal
- Macaroni; 2117- nadal
- Carleone II; 2117 [*]
- Caracan; 2118- nadal
- Carpaccio; 2118- nadal
“Stary, myślisz, że te mruczące stalowe koty same się ot, pojawiają pod bramami Stadionu Rodzinnego, zatankowane i gotowe do jazdy?"
Samochodami opiekuje się dwójka niezastąpionych mechaników Rodziny, Spike oraz Dracel. Pod ich czujnym wzrokiem bezcenne maszyny mruczą i sprawnie pokonują setki kilometrów, przynosząc ogromne zyski członkom Flying Caravans. Ich dłonie czynią cuda z tymi maszynami!
“Depię gazu, a raidersi za mną piłują mordy jak zarzynane prosiaki, nie odpuszczają, gonią dalej. Czuję jak pot zalewa mi oczy, ale myślę sobie: stary, nie możesz dać ciała pierwszego dnia pracy! i… kurwa, dojechałem. Ani pół kapsla nie straciłem. Ale ile włosów pogubiłem ze strachu, to moje…"
Każdy kierowca Rodziny musi wykazać się trzema podstawowymi cechami:
- Umiejętnością improwizacji.
- Jajami ze stali.
- Całkowitym brakiem wyobraźni.
Jazda jakimkolwiek pojazdem floty to nie przelewki, nie tylko ze względu na jej stan techniczny, ale i na bycie centralnym punktem zainteresowania raidersów. Karawany często są napadane lub ścigane i trzeba wykazać się nie lada umiejętnościami, by wykaraskać wóz i towar cało ze starć. Nagrody za udane ucieczki przed napastnikami są jednak warte świeczki, premiowana działka z zysków, prestiż wśród członków Rodziny i specjalne tytuły za wyjątkowo brawurowe akcje osładzają stres tej fuchy.
- Aut. Rosette
ANIOŁY
Zadymione i brudne slumsy Stołecznego Krateru od tygodni trawi dziwna zaraza. Dziesiątki kaszlących, wychudzonych ludzi gromadzą się przed zbyt małą placówką medyczną. Pięciu Condottieri w maskach, z tarczami i pałkami pilnuje wejścia, przepuszczając chorych pojedynczo do środka.
-Nie możemy przyjąć już nikogo więcej. Tu jest za mało miejsca. I tak już prawie leżą jeden na drugim, a musimy tu jakoś móc przejść. - szczupła kobieta w poplamionym krwią lekarskim fartuchu i masce na twarzy otarła rękawem pot z czoła. Pochyla się nad biednym dzieckiem, które oddycha z trudem.
-Może twoim zdaniem ta selekcja chorych ma sens, ale dobrze wiesz, że większość z nich… - zawiesiła głos.
-Więksoss s nas co takiego pse pani? - cichym głosikiem pyta dziewczynka. Jej nabiegłe krwią oczy wskazują na drugie stadium choroby.
-Już niedługo nie będzie musiała tu dłużej siedzieć z nami, lekarzami. - kobieta próbuje się uśmiechać pod maską. - Rodzina się wami zajmie i wszystko będzie dobrze.
-Ale my nie mamy nikogo, pani doktor… - wtrąca się wysypany czarnymi krostami chłopiec.
-Flying Caravans zadba o wszystkich. Obiecuję. - odzywa się wysoki lekarz. Jego prawie biały fartuch zdobią na plecach czarne skrzydła.
Oboje wychodzą z sali przeznaczonej dla chorych dzieci. Podchodzi do nich dwóch wystraszonych chłopców w maskach i brudnych kitlach. Trzymają w rękach nosze. Kobieta wskazuje dwa palce i kiwa głową w stronę pokoju. Lekarze ruszają przed siebie korytarzem.
-Zrozum, oni zdążą umrzeć, zanim znajdziemy skuteczne lekarstwo, a i tych zwykłych mamy coraz mniej. Jak długo zamierzasz okłamywać wszystkich? Ich, siebie, mnie, Rodzinę? Czemu się jeszcze łudzisz, że możesz kogoś uratować?
-Nie mam wyboru. Muszę próbować dalej. W końcu znajdziemy sposób. - kiedy docierają do zamkniętego gabinetu, mężczyzna ściąga maskę i zapala papierosa.
-To nie jest odpowiedź! - lekarka uderza dłonią o blat stołu. - Zawsze masz jakiś wybór. Możesz to wszystko chrzanić! Wyjechać z Krateru! Na północy nikt nas nie znajdzie.
-Nie możemy… Musimy opracować lekarstwo na wypadek, gdyby ktokolwiek z Rodziny został zakażony. Nie wiem jeszcze, skąd roznosi się choroba. Ale… Masz rację. Dzisiaj więcej nikogo nie przyjmiemy…
Dziesięciu Condottieri z tarczami, na których namalowano czerwone róże, roztrąca tłum obszarpańców, prowadząc między sobą kilka postaci w stronę kliniki. Broniący przejścia od razu ich przepuszczają. Mężczyzna w niebieskim garniturze wchodzi do gabinetu, jakby był u siebie.
-Co jest, doktorku?
- Aut. Pielgrzym
SAMOBÓJSTWO
Pierwszym, który odkrył śmierć pełniącego obowiązki Dona Consigliere Jazzusa “Blue” Azzurro był Dracel. A oto cała historia.
Dracel miał załatwić pilną sprawę związaną z dziwnym artefaktem, który otrzymał od nieznajomego. Wybrał się więc na Saską do głównej siedziby Flying Caravans, gdzie przesiadują najważniejsze postacie Rodziny.
Był wieczór, słońce nieśmiało chowało się za budynkami. Droga była mu znana. Wpadał co pewien czas przypomnieć o sobie, powiedzieć “cześć” ale przede wszystkim napić się kawówki. Podszedł do wielkiej, masywnej bramy, okazał insygnia. Wrota bramy ruszyły się z przerażającym metalicznym piskiem.
-Ile razy mam wam powtarzać. Nasmarujcie te cholerne prowadnice. Chcecie żeby za każdym razem cała okolica wiedziała, że ktoś wchodzi albo wychodzi? Powiedział Dracel do strażnika i wszedł na podwórze. Szedł ścieżką prowadzącą do ogromnego, zadbanego budynku. Wzdłuż ścieżki ustawione były posągi różnych postaci. Kim one były? Tego nie wiedział, nie interesował się tym. Na pewno nie byli to Donowie. Może jakieś tam bóstwa czy inne przedwojenne bożki. Przed wejściem do budynku dwóch rosłych, ciężko opancerzonych i uzbrojonych strażników sprawdziło jego papiery.
-Możesz wejść - powiedział jeden ze strażników.
-Naprawdę mogę? - sarkastycznie odparł Dracel robiąc minę dziecka, któremu pozwolono wybrać słodycze w sklepie
-Tylko nie zarzygaj schodów jak ostatnio. Dracel zaśmiał się donośnie.
-Spoko nie tym razem. Pozdrów żonę.
Wszedł do budynku. Poczekał, aż zamkną się za nim drzwi i cicho odrzekł.
-Palant…
Strażnik po drugiej stronie drzwi mu odpowiedział: -Ej słyszałem to!
Dom był wielopiętrowy, postawiony w kształt kwadratu. Drzwi wejściowe prowadziły do przestronnego dobrze oświetlonego pokoju w którym były schody na kolejne pięta oraz korytarz w lewo i prawo. Dracel zawsze wybierał prawy korytarz. Prowadził on przez chwilę prosto, po czym ostro skręcał w lewo, żeby zmienić się w długi korytarz. Pomimo sztucznego oświetlenia panował tam zawsze półmrok. Rozświetlany na końcu jedynie przez dwie świeczki. Ruszył korytarzem, mijał niewyraźne obrazy, zdjęcia i puste świeczniki zawieszone po jednej stronie przykryte cieniem. Zatrzymał się prawie przy samym końcu korytarza przy pierwszej zapalonej świecy. Zdjął kapelusz, przyłożył go do piersi. Ukłonił się.
-Dzień dobry Mamo - powiedział, po czym założył kapelusz na głowę. Był to portret Donny Rose. Wyglądała na nim dostojnie. Ubrana w czerwono czarną suknię z wachlarzem z pawich piór. Uśmiechała się na nim tajemniczo. Pomiął kolejny portret i podszedł do następnego z zapaloną świecą. Wykonał ten sam gest i ruszył dalej.
Całej sytuacji zza rogu przyglądała się sprzątaczka. Kiedy skręcił za róg i przechodząc koło niej usłyszał coś jakby szept:
-Musi dla ciebie wiele znaczyć?
-Słucham? - odparł.
Sprzątaczka była niewielkiego wzrostu, filigranowej sylwetki o ciemnych oczach i brązowych włosach sięgających do ramion.
-Przepraszam, mówiłaś coś? - powtórzył
Sprzątaczka z przerażeniem w oczach spojrzała na jego mechaniczką rękę i zaczęła mówić nie odrywając wzroku od jego dłoni, jąkając się na początku.
-T-Ta… Tak. Mówiłam, że Pani Donna Rose musi dla ciebie wiele znaczyć. -Powiedzmy, że nie byłoby mnie w tym miejscu, gdzie teraz jestem, oraz nie byłbym tym, kim teraz jestem.
-Aha - słychać było w jej głosie lekkie zakłopotanie i konsternację. Nastała chwila niezręcznej ciszy.
-Jesteś tu nowa prawda?
-T…Tak- zająknęła się
-Może chcesz czasem wyskoczyć na jakieś piwo?
-Sł…Słucham?
-Nie. Nie. Ktoś w twoim typie bardziej preferuje wytrawne wino. Prawda?
Dracel przyłożył bioniczną rękę do jej prawego policzka. Wzdrygnę się od zimnego metalu dotykającego jej twarzy.
-Urocza, a jednocześnie delikatna.
Odwrócił się i zaczął iść w stronę wielkich okutych drzwi z logiem Flying Caravans. Usłyszał głos sprzątaczki zza pleców.
-Piwo też lubię, proszę Pana.
-To fantastycznie.
Odrzekł i chwycił za klamkę. Po chwili usłyszał ten sam głos.
-Proszę Pana! Pan Don Azzurro teraz wypoczywa. Nie wolno mu przeszkadzać!
-Spokojnie byłem wcześniej umówiony.
-Ale…
Dracel szarpnął za klamkę i popchnął wielkie drzwi, które otworzyły się z oporem. W pokoju panował pół mrok. Resztki zachodzącego słońca przebijały się przez okna, oślepiały wchodzącego do pokoju. Ściany pokryte były ciemnym drewnem, podłoga zaś jaśniejszym w wykwintne wzorki. W sporej odległości od wejścia stało ogromne mahoniowe biurko. Wyglądało jakby mogło przyjąć serię z karabiny i nie zrobiło, by to na nim najmniejszego wrażenia. Za biurkiem widać było jedynie kształt wielkiego fotela Dona. Przed biurkiem mały w porównaniu do całości, fotel oraz z lewej i prawej strony pokoju ustawione były kanapy i małe stoliki. Widział, że ktoś siedzi w fotelu za wielkim biurkiem. Dracel zamknął za sobą drzwi i odpalił rodzinnego.
-Siema Blue. Ty stary łajdaku. - rzucił żartobliwie - Pisałem do ciebie w sprawie tej cegły, artefaktu czy chuj go tam wie czego. Pozwolisz, że naleję sobie tej dobroci od alkusów?
Podszedł do barku, który znajdował się tuż przy wejściu do pokoju. Otworzył go. Sięgnął po szklankę i butelkę z czarną jak atrament cieczą. Nalał prawie do pełna.
-Fajna ta nowa sprzątaczka. Może wpadłaby do mnie, posprzątać trochę warsztat.
Zachichotał przechylając szklankę z kawówką prosto do gardła. Wciągnął powietrze i zaraz je wyzionął
-Huh. Mocne to cholerstwo. Co ty dzisiaj taki cichy? Zamyślony czy coś? Nie wiadomo, czy to alkohol przeczyścił nos, czy nagły haust powietrza sprawił, że Dracel poczuł zapach. Bardzo znajomy zapach. Zapach, który przypomniał mu mroczne czasy, zanim jeszcze stał się jednym z Flying Caravans. Był to zapach krwi. Dużej ilości krwi.
-Co do kurwy?
Odstawił szklankę na barek i wrzucił do niej fajka. Ruszył w stronę biurka, za którym stał fotel odwrócony tyłem do wejścia. Każda sekunda trwałą jak godzina, wydawało mu się, że idzie komicznie wolno. Zaczęła działać adrenalina. Przeczuwał co się stało, czuł to w gęstym od papierosów i krwi powietrzu. Podchodząc bliżej zobaczył, że Blue dalej w nim siedzi. Jedynie srebrny, połyskujący w promieniach słońca pistolet przykuł jego uwagę i potwierdził najgorsze obawy.
-Ej Blue czy wszystko w porządku?
Złapał za oparcie krzesła i pchnął je od siebie, żeby się odwróciło. Zszokowało go to co ujrzał. Szybko zasłonił łokciem nos i usta. Powstrzymywał się od odruchu wymiotnego.
-Jezus, Blue…
Widział, jak wygląda jego mózg od zewnątrz. Był na całym oparciu fotela wraz z powbijanymi resztkami czaszki. Tyłu jego głowy brakowało. A resztki tego, co niegdyś odpowiadało za myślenie, pokryły się ciemną skrzepliną dawno wystygłej krwi. Z uszu, oczu, ust i nosa prowadziły ciemne strugi znikające pod starannie wyprasowanym niegdyś białym kołnierzykiem. Pozostałości czaszki, mózgu, krwi i płynu mózgowego utworzyły mały czarny basen na spodniach Blue przeplatany gdzieniegdzie jaśniejszymi kawałkami resztek głowy. W świetle zachodzącego słońca i bladej skóry Pana Blue jego twarz wyglądała jak umalowana w barwy wojenne jakiegoś dzikiego plemienia. Dracel upadł na kolana. Łzy napłynęły mu do oczu. Widział już ten widok wiele razy, ale nigdy nie czuł więzi z tą drugą osobą. Dla niego zawsze to był cel, który został wyeliminowany jednym precyzyjnym strzałem. Żadnych emocji chłodna kalkulacja, ot co. Ale tutaj wiedział kim była ta osoba: jego przyjacielem, szefem i kompanem do picia. Otrząsnął się z szoku. Chwycił nieruchome ciało Dona za rękę.
-Zimne i sztywne. Czego ja się kurwa spodziewałem? - pomyślał.
-I co teraz? - westchnął głęboko przecierając łzy.
Zauważył mały czerwony przycisk pod mahoniowym biurkiem. Wcisnął go. Wiedział, do czego on służy i wiedział, co zaraz się stanie. Wstał zza biurka, odwrócił się w stronę wejścia, podniósł wysoko ręce nad głowę. Zamknął oczy, wziął głęboki oddech i policzył w myślach do pięciu:
-Raz… dwa… trzy… cztery… pięć…
Wielkie ciężkie drzwi otworzyły się na oścież z impetem. Trzy opancerzone i uzbrojone postacie wskoczyły do pokoju wycelowały prosto w Dracela. -NIE STRZELAĆ! KURWA, NIE STRZELAĆ! - wykrzyczał ile sił w płucach. Następne co poczuł to impet uderzenia twarzą o zimną gładką podłogę i ból wykręcanych rąk na plecach.
-Dzwońcie po Capo. Mamy tu sytuację. - usłyszał jak jeden ze strażników komunikuje się z centralą.
- Aut. Dracel